Napisane przez  WDŁ
19
Lip
2009

Portrety pań jesiennych (2)

Z pokolenia Siłaczek - Bronisława Cisowska

Mała tekturowa walizka z niezbędnymi drobiazgami ciąży niemiłosiernie po kilku kilometrach. Czy dobrze zrobiła decydując się na tak daleką podróż? Idąc przypomina sobie sielskie dzieciństwo w rolniczej chacie wraz trzema braćmi i siostrą.

To za jej przykładem skończyła najpierw szkołę powszechną i miała rozpocząć naukę w Seminarium Nauczycielskim w Tarnowie. Miała już upragniony beret z literką U, ale wybuchła wojna. Ledwie uszła Niemcom, którzy w łapance zgarnęli ją jak wielu młodych ludzi, więżąc najpierw w miejscowej szkole, potem Tarnowie, a na koniec na ul. Wąskiej w Krakowie. Tylko operatywności brata zawdzięcza, że powróciła do domu, inne koleżanki spędziły młodość na przymusowych robotach w Niemczech. Dopiero po wojnie udało się jej skończyć słynne Seminarium Nauczycielskie w Lublinie na ul. Krzywej. Miała do wyboru Ziemie Odzyskane albo Lubelszczyznę. Wybrała to drugie, żeby być bliżej siostry pracującej w szkole w Niewęgłoszu na Podlasiu.

- Ile jeszcze do Natalina?- pyta młoda dziewczyna przejeżdżającego wiejską drogą gospodarza.
- A, będzie jeszcze z dziesięć. Jadę do Świeciechowa, to może się pani przysiądzie.
- W Annopolu powiedzieli mi, że nie ma żadnego autobusu w tę stronę, więc idę, ale to daleko i droga nietęga.
- Ano, do Świeciechowa jeszcze kawałek brukowanej, a potem to już tylko polna, dla furmanek. Ale widzę, że pani nietutejsza.
Bronia Kałuszanka przyznaje się uczynnemu chłopu, że pochodzi aż z Woli Rzędzińskiej koło Tarnowa, a tu na Lubelszczyznę przywędrowała z nakazem pracy. Ma uczyć w siedmioklasowej szkole. Liczy na to, że się szybko usamodzielni.

Wzruszony opowieścią gospodarz podwozi ją do samej szkoły w Natalinie, niestety, zamkniętej na cztery spusty. Bronia idzie więc do sołtysa, walizka i zabrana przezornie miednica obijają się jej o nogi. Sołtys zapędzony przy trwających w najlepsze żniwach odnajduje jednak przewodniczącego Komitetu Rodzicielskiego. Wreszcie pozwolono jej wygodnie przenocować i nakarmiono. Żeby wziąć udział w trzydniowej konferencji nauczycielskiej rozpoczynającej nowy rok szkolny w powiecie kraśnickim znów musiała wędrować sposobem do odległego o sześćdziesiąt kilometrów powiatu i głowić się nad noclegiem, by uczestniczyć we wszystkich wymaganych spotkaniach. Tak rozpoczęła się nauczycielska epopeja panny Bronisławy. Kierownikiem siedmioklasowej szkoły okazał się młody chłopak, po szybkim, ale ideowo-poprawnym sześciomiesięcznym kursie nauczycielskim. Na dole piętrowej drewnianej szkoły mieściły się klasy, na górze pomieszczenia służyły nauczycielom. Nie było mebli, więc spała na sienniku rozłożonym na podłodze. Po krótkim czasie w kuchni, którą wybrała, znalazł się jeszcze stół i ławka. Kierownik przynosił grzyby, starał się o węgiel, Bronia gotowała.

W klasach znajdowały się przedwojenne drewniane wieloosobowe ławki z ukośnymi pulpitami, otworami na kałamarze i rowkami na obsadki. W takiej sali odbyło się jej pierwsze spotkanie z rodzicami. Była tak przejęta, że zawadziła wstając o dolny próg ławki i wywróciła się. Ale to, przekornie, zjednało jej sympatię rodziców. Uczyła języka polskiego, matematyki, fzyki i j. rosyjskiego. Młody kierownik prowadził resztę przedmiotów. Po dwu latach inspektor Boniaszczuk zaproponowała jej objęcie stanowiska kierowniczki. Praca na takim odludziu wydawała się bez przyszłości. Ważniejsza jednak dla dalszych życiowych decyzji okazała się perspektywa małżeństwa. Już na pierwszej konferencji rejonowej w Kraśniku zwrócił na nią uwagę, energiczny, nieco starszy od niej nauczyciel.

To z nim zawarła 6 sierpnia 1952 roku ślub i przeniosła się do Wierzchowisk niedaleko Opola Lubelskiego. W dawnym pałacu Świdów małżonkowie uczyli przez dziesięć kolejnych lat. Podobnie jak w innych placówkach na dole budowli urządzono klasy, na górze zaś mieszkania dla nauczycieli. To tu przyszła na świat czwórka ich dzieci: Anna (1953), Zbigniew (1954), Urszula (1957) i Elżbieta (1959). A warunki były spartańskie, wcale nie pałacowe. Tylko w kuchni biło ciepło od paleniska, pokój nie był ogrzewany, ubikacja znajdowała się poza budynkiem, a do cembrowanej studni i źródeł było po prostu daleko. Tylko okolica przepiękna, pagórkowata i te widoki osładzały nieco trud bytowania.

Mimo że po śmierci państwa Krzemińskich w 1955 p. Cisowski został kierownikiem szkoły po kilku latach, myśląc o dalszej edukacji swoich dzieci przeprowadził się z rodziną do Chmielnika k. Bełżyc. Prawdziwym powodem przeprowadzki było to, że ktoś doniósł władzom, iż "syn kierownika" witał biskupa w Wierzchowieckim kościele, a nauczyciele wraz z dziećmi słuchali kazania eminencji na cmentarzu. Zrobiono więc nieoczekiwaną wizytację w szkole zakończoną krytycznymi uwagami. W Chmielniku cywilizacyjnie nie zyskali nic, do miejscowości prowadziła polna droga. Siedmioklasowa szkoła mieściła się w dwóch budynkach: kamiennym z mieszkaniem dla nauczyciela i jedną klasą i drewnianym przerobionym z leśniczówki z dwoma klasami i kancelarią. Mieszkanie okazało się zimne i zagrzybione, ale było bliżej do szkół średnich w Nałęczowie - Anna skończyła PLSP, Ula i Ela Liceum Żeromskiego. Na studia do Lublina też było już bliżej.

Mąż pani Bronisławy przezornie zapisał się do Spółdzielni Mieszkaniowej w Nałęczowie. Na upragnione lokum czekali 13 lat. W międzyczasie p. Cisowska skończyła trzyletnie SN w Lublinie, a także poznała energiczną nauczycielkę - regionalistkę z Wojciechowa pani Jośko. Do emerytury było już blisko, ale w grudniu 1980 roku zaczął chorować mąż pani Broni. Nie pomogła przeprowadzka do Nałęczowa. W kwietniu 1981 roku p. Bronia została sama. Pracowała jeszcze trochę w Gaju, Czesławicach i Piotrowicach, gdzie uczyła j. polskiego i prac ręcznych. Receptš na smutki stał się ogród działkowy, który uprawia od 1981 roku. Od kilku lat cieszy się na działce małym drewnianym domkiem z tarasem, pięknie obsadzonym kwitnącymi krzewami i dorodnymi warzywami. Była pomysłodawczynią powstania w Nałęczowie Klubu Seniora. Jest wielką społecznicą. Wzięła udział w urządzaniu terenu rekreacyjnego przy wejściu do ogrodów od strony Cynkowa (tarasów i parkingu). Od siedmiu lat pielęgnuje największą skarpę, którą obsadziła barwinkiem, przepięknie kwitnącym na olbrzymiej przestrzeni każdej wiosny. Zawsze pogodna, uśmiechnięta, życzliwa innym.

Po spotkaniu z wychowankami, którzy dwa lata temu zaprosili ją po wielu latach do Wierzchowisk często przegląda ofarowany album. Staje przed oczami młodość, ukochany mąż, wzgórza za pałacem - szkołą, kwitnące drzewa, uśmiechnięte twarze dzieci, które pamiętają.

Wiesława Dobrowolska-Łuszczyńska
(0 głosów)