Napisane przez  MS
17
Maj
2007

Wspomnienia Czesława Sołdka ps. "Biały" (19)

Powrót do "normalnego" życia
   Zgodnie z poleceniem naczelnika więzienia w Potulicach następnego dnia po powrocie do domu zgłosiłem się z zaświadczeniem o odbyciu kary na posterunku Milicji w Nałęczowie. Zgłosiłem mój powrót do domu wręczając komendantowi posterunku zwolnienie z więzienia.

   Wpisano mnie do rejestru mieszkańców Nałęczowa. Po przeprowadzonej rozmowie ze mną komndant upomniał mnie, że bardzo szybko udowodni mi działalność wywrotową jak będę "hardy". Spoglądali na mnie z wrogością. Tęskniłem bardzo do mojej córeczki, której jeszcze nie widziałem. Z obawą zdecydowałem się odwiedzić moją żonę i córeczkę mieszkające w Gaju k/Nałęczowa. Moja obawa była uzasadniona, gdyż podczas mojego pobytu w więzieniu żona ani razu mnie nie odwiedziła, nie otrzymałem od niej żadnego listu. Jednak przy wyjściu z więzienia otrzymałem z depozytu różne zatrzymane moje drobiazgi i kilka listów pisanych przez moją żonę. Lisy przechodziły przez tzw. cenzurę więzienną. Chociaż to byli moi wrogowie, to jednak całkowicie nie chcieli mnie pognębić i zatrzymali te listy, gdyż treść ich była bardzo przykra dla mnie. W odwiedziny do Gaju poszedłem z moim sąsiadem. W domu teściów w tym czasie był mój brat cioteczny Tadek Zielonka, który był świadkiem spotkania mojego z żoną. Powitano mnie bardzo chłodno po kilku latach nieobecności. Było mu bardzo przykro, że był świadkiem takiego powitania. Zaczęły się moje problemy. Otoczony byłem atmosferą niechęci. Czasem padały słowa "bandyta". Kilkakrotnie odchodziłem do rodziców od żony i teściów, jak nie mogłem wytrzymać tego poniżenia. Małżeństwo to w końcu skończyło się rozwodem. Rezultatem tego małżeństwa było troje dzieci, które wychowano w nienawiści do ojca "bandyty", potrzebego tylko do płacenia alimentów. Dopiero około pięćdziesiąt lat później dowiedziałem się o powodzie tej niechęci do mnie. Bratanek mojego byłego teścia powiedział mi, że rodzony brat teścia był śledczym w UB i taki zięć - "bandyta" nie był mile widziany.

   Dookoła siebie na ulicy czułem niechęć, a nawet czasem wrogość. Często, gdy kłaniałem się na ulicy odwracano głowę w bok, były to przeważnie "lizydupki stalinowskie z czerwoną legitymacją w zapazuchach". Z każdym dniem odnajdywałem prawdziwych przyjaciół. Serdecznym przyjacielem moim został ksiądz proboszcz z parafii Nałęczów -Bochotnica Aleksander Miszczuk, który starał się udzielić mi pomocy w nowej rzeczywistości w jakiej się teraz znalazłem. Zabierał mnie ze sobą na długie wycieczki, odwiedzał w domu, gdzie prowadziliśmy długie rozmowy. Nawet kiedy byłem na wycieczce z księdzem Miszczukiem na Jasnej Górze paulin w kazaniu porównał mnie wskazując palcem do bohatera z "Potopu" - H. Sienkiewicza. Potem nawet podano mi do ręki szablę króla Jana Sobieskiego, którą walczył pod Wiedniem.
   Byli również nie tak mili "władcy panowie" jak przewodniczący Rady Gminnej - Szmatuła, który starał się zniszczyć mnie i mojego ojca. Nakładał na nas wysokie daniny, zabierał nam materiały budowlane, gromadzone przez lata na budowę domu. Zabrał kafle na piece, deski i inne materiały. Na duże straty narażał nas także wcześniejszy Komendant Posterunku Milicji Obywatelskiej Morgut, który prześladował i tropił członków Armii Krajowej. Czasem gdy jakieś zdarzenia były w Nałęczowie lub okolicy, to wokół naszego gospodarstwa już węszyła milicja lub ORMO. Nawet kiedy wracałem do domu, nawet z jarmarku w Wąwolnicy już na mnie czekali w wąwozie przy ulicy Chmielewskiego "opiekunowie" z milicji. Dobrze dobierał się do mojej skóry ostatni Naczelnik Miasta i Gminy Nałęczów, który obecnie jest na emeryturze. Najpierw chciał mnie pozbawić mojego gospodarstwa (interweniowałem przez dwa lata, dopiero Urząd Wojewódzki w Lublinie udzielił mi bezinteresownej pomocy w moich problemach z lokalnymi władzami i pomógł mi zakończyć tę sprawę), następnie doprowadził do zalania wodami opadowymi (spływowymi) i zniszczenia mojego sadu jabłoniowego przez zasypanie naturalnego spływu wód oraz utworzenie stoiska mrozowego. Odwoływałem się od tych decyzji przez cztery lata. Znowu Urząd Wojewódzki w Lublinie pomógł mi zakończyć pozytywnie tę sprawę, ale zaraz następna sprawa weszła mi na moje plecy.
   Zabrano mi dojazd do mojego domu biegnący przez moje grunta. Dopiero po upływie osiemnastu lat gnębienia i procesów sądowych Sąd Okręgowy w Lublinie udowodnił moją rację i przyznał, że dojazd od ulicy Batalionów Chłopskich do mojego gospodarstwa jest mój. Gmina chciała mnie zniszczyć jako wroga "Komuny".

   Byli też i dobrzy ludzie, którzy stawali za prawdą jak zastępca owego naczelnika. Np. remont chlewni robiłem przez siedem lat. Materiały były przydzielane przez Urząd Miasta i Gminy w Nałęczowie. W jednym roku w odpowiedzi na moje podanie dostałem przydział na jeden worek cementu, w następnym roku dostałem worek wapna i tak każdego roku, na koniec jak zostały zgromadzone materiały, to te pierwsze się zepsuły i było już po remoncie.

do druku podała
Marta Sołdek
(0 głosów)