Napisane przez  IN
22
Kwi
2011

Impresje ze spotkania z pisarzem

Wyglądając przez okno tego środowego popołudnia (1 XII ub.r.) pomyślałam, że zaplanowane spotkanie z pisarzem Januszem Głowackim nie odbędzie się ze względu na pogodę – zawieja śnieżna i mróz kilkunastostopniowy.

Zaskoczyła mnie więc dobrze wypełniona sala balowa Pałacu Małachowskich, nałęczowianie i kuracjusze nie pozwolili sobie odebrać przyjemności poznania wybitnego polskiego pisarza współczesnego. Wszedł. Średniego wzrostu, siwy, głowa lekko spuszczona, nieco pochylony, jakby z niechęcią zabierający miejsce na podium. Elegancki inaczej – żaden krawat, żaden garnitur, strój na "po pracy" emanujący jakością i nieprzeciętnością. Kiedy gospodarz przedsięwzięcia dyrektor Uzdrowiska pan Andrzej Kozłowski zadał mu pierwsze pytanie "Jak czuje się pan w Nałęczowie" zaczął opowiadać głosem niezbyt głośnym, spokojnym, prawie monotonnym.

Nałęczów bardzo mu się podoba, świetnie tu odpoczywa, korzystając z masaży i innych zabiegów, chętnie do Nałęczowa powraca. Potrzebował tego spokoju, kończący się rok był najbardziej pracowitym w jego życiu, napisał książkę, a teraz pracuje nad scenariuszem o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy, możemy wyobrazić sobie jakie to trudne – mogliśmy. Mówi, że pisze komedie. Za dużo jest tragizmu na świecie, każdy nosi w sobie jakieś dramaty, tragedia nie byłaby wyróżnikiem ani w życiu, ani w literaturze. Co innego utwory komediowe, farsa jest rzadkością, na tym polu można rozwinąć skrzydła. Dalsza rozmowa dotyczyła epizodów amerykańskich jego i Jerzego Kosińskiego, w związku z właśnie wydaną książką "Good night Dżerzi".

Jego emigracja nie była zamierzona. Wyjechał 10 stycznia 1981 roku do Londynu na premierę "Kopciucha" i żeby kupić wymarzoną lalkę pod choinkę swojej córeczce. Zastał go tu stan wojenny. W dużej części swój sukces na emigracji zawdzięcza generałowi Jaruzelskiemu. Po 13 grudnia już nie musiał zabiegać o wywiady, był rozchwytywany przez dziennikarzy łaknących informacji z pierwszej ręki. Musiał podjąć decyzję, milczeć i wracać czy mówić i emigrować; córeczka nie dostała lalki na gwiazdkę.

W 1983 r. wyjechał do Stanów. Rzucił się w wir pracy, uczył się języka, uczył się Ameryki. Ameryka intruzowi z zewnątrz, nieproszonemu, niechcianemu, niepotrzebnemu daje dwa lata, żeby zabłysnąć. Miał szczęście, pod koniec drugiego roku poznał Artura Millera, który oceniając wysoko "Kopciucha" dał mu rekomendacje "na Broadway". Kiedy wszedł do gabinetu większego od sali balowej, na końcu którego siedział producent iście amerykański: cygaro w ustach, nogi na biurku, miał wrażenie, że nie dojdzie do krzesła, nogi się pod nim uginały. Producent rozpoczął od krytyki jego sztuki po to, żeby na końcu powiedzieć, że wystawi. Był uratowany, od tego momentu fortuna zwróciła się ku niemu. Jerzy Kosiński? Jemu też się udało, był nawet przez dwie kadencje prezesem amerykańskiego PEN Clubu, otrzymał wiele prestiżowych nagród, między innymi National Book Award za książkę "Steps (Kroki)". Na czym się potknął? Amerykanie dają każdemu kredyt zaufania, tak też Kosińskiemu. "Malowanego ptaka" odebrano jako powieść autobiograficzną, czemu sam autor nie zaprzeczał. Z czasem jednak okazało się, że wprawdzie życie pisarza było jednym wielkim dramatem od dzieciństwa począwszy, to jednak nie aż tak wielkim, jak bohatera powieści. Książka była fikcją, zaufanie zostało podważone. Potem poszła już lawina podejrzeń: że Kosiński pisząc tę książkę nie miał do perfekcji opanowanego języka, więc pisali inni dla niego, że była pisana po polsku i tłumaczona... było więcej zarzutów. Czując się oszukaną, Ameryka odwróciła się od pisarza, a jeśli sporadycznie zajmowała się nim, to żeby rzucić kolejnym kamieniem.

Dziś nikt już w Stanach nie pamięta o Jerzym Kosińskim. W atmosferze niewymuszonej konwersacji Janusz Głowacki pozwolił nam zerknąć za kulisy wielkiego showbiznesu amerykańskiego z pozycji autora scenariuszy. Emigrant, rozpięty pomiędzy dwoma kontynentami, pomiędzy dwoma tak bardzo różniącymi się od siebie krajami, swoją stanowisko deklaruje używając zwrotu: my Polacy. Ktoś ze słuchaczy zacytował zwierzenie autora, że dużo dla jego sukcesu znaczyła kobieta, "niech ją Bóg ma w opiece swojej". Ta kobieta jest wśród nas, powiedział gospodarz spotkania wskazują w jej kierunku. Podniosła się, skłoniła – Olena Leonenko, i choć ma bardzo słowiańską aparycję, było w niej coś z hinduski: tajemniczość, uprzejmość, dystans... Jest Ukrainką zamieszkałą od dwudziestu lat w Polsce, aktorką, pieśniarką, kompozytorką, świetną wykonawczynią romansów i ballad nie tylko rosyjskich. Zaczął mi się układać wizerunek bohatera wieczoru: pozorna obojętność i spokój, pod którymi skrywa się nieprzeciętna wrażliwość. Znajomość kanonów nie tylko sztuki pisania, konwersacji, ale i amerykańskiego poruszania się po parkiecie – profesjonalny, bez cienia pychy, złośliwości czy zawiści. Kropką nad i była podejrzana przeze mnie scenka przy podpisywaniu książki. To, że rozpoznał szczególnie interesującego i sympatycznego uczestnika dyskusji nie jest może aż taką sztuką, ale to, że mu za jego przyczynek podziękował – tak. Głosem dźwięcznym, energicznym, szczerym. Rozczarowała mnie jedynie publiczność, która na hasło "autor będzie podpisywał swoje książki" rzuciła się do stołu, nie dając szansy na słowo pożegnalne ani na wręczenie pięknego bukietu róż. Dostał je po rozdaniu autografów. Wyszłam wzbogacona. I za to kocham Nałęczów.

autor: Izabella Nowotny
(0 głosów)