Napisane przez  Wiesława Dobrowolska-Łuszczyńska
04
Lis
2013

Leczenie książką

Powinnam wyznać przede wszystkim, że czytam od zawsze, tzn. najprawdopodobniej od sześćdziesięciu dwu lat. Najwcześniejszy obraz z dzieciństwa, jaki zachował się w mojej pamięci, pochodzi z Janiszowa nad Wisłą, błotnistej wsi okolonej wałami przeciwpowodziowymi, leżącej naprzeciwko Zawichostu.

 Na pięterku drewnianej szkoły mój ojciec Wacław, wieczny kierownik szkół powszechnych, chwali się przed sąsiadem, że umiem czytać. Wyciągam gwiazdkowy prezent, kolorową książkę Czesława Janczarskiego Ślady i demonstruję swe umiejętności. Tekst jest wierszowany, więc sąsiad niedowierza, wtedy ojciec wyciąga zwykłą codzienną gazetę, chyba Trybunę Ludu (są wczesne lata pięćdziesiąte). Truchleję, ale ponaglana przez ojca, zabieram się do głośnego odczytywania jakiejś notatki rządowego pisma. Idzie mi całkiem nieźle, więc sąsiad wpada w zdumienie, a ojciec promienieje. Ja oczywiście nie mam pojęcia, kiedy się tego nauczyłam, ale najprawdopodobniej stało się to parę miesięcy wcześniej, w jednej z klas szkolnych na parterze, w której moja mama Maria, polonistka, uczyła trzydziestoosobową klasę ślęczącą w ośmioosobowych drewnianych ławkach. Przebywanie w ostatniej z nich w trakcie jej lekcji było dla mnie największą nagrodą, bowiem moja niania właśnie wyszła za mąż, więc sama w domu nudziłam się straszliwie.

Z biblioteki szkolnej w Dąbrowie Annopolskiej pamiętam jedynie trzytomową radziecką książkę Wasiek Trubaczow i jego koledzy, którą pochłaniałam bez opamiętania, chociaż drugi tom, wojenny, przyprawiał mnie niezmiennie o spazmy przy scenie egzekucji młodej nauczycielki, rozstrzelanej wraz z uczennicą, przez Niemców. Potem przyszły lektury domowe, jako że w każdym tzw. dużym pokoju różnych mieszkań służbowych rodziców stała etażerka z maminymi książkami. To były jakieś przedwojenne, tanie wydania klasyki. W ten sposób wcześnie zaliczy-łam wszystkich pisarzy okresu pozytywizmu, a nowele Orzeszkowej, Konopnickiej, Prusa stały się na długie lata moją ulubioną lekturą. Podobnie jak jubileuszowe, nowogródzkie wydanie Pana Tadeusza. W końcowych latach szkoły powszechnej w Woli Trzydnickiej doszły teksty w rodzaju J. Grabowskiego Puc, Bursztyn i goście, których cale stronice zna-łam na pamięć i musiałam prezentować jako obowiązkowy pokaz podczas wizyt różnych gości. Potem przyszła fascynacja książkami Wańkowicza, więc Królik, King i Tirlipatka na długo zagościli w naszym domu. Przez całe życie czytam więc książki różne, chociaż tzw. tematyka obyczajowa jest mi najbliższa. Zapełnianie swego życia książkami, niesie jednak wiele niespodzianek, jak chociażby ostatnio, gdy natknęłam się na nagrodzoną NIKE książkę Mariusza Bieńczyka Księgę twarzy z zupełnie mylącym tytułem, będącą zbiorem esejów, na każdy właściwie temat, wciągający bez zastrzeżeń.

Biblioteka nałęczowska jest dla mnie (od 1970 roku, gdy tu osiadłam) najmilszym miejscem, do którego wyjście z domu staje się najbardziej inspirującym powodem. Teraz, kiedy przeżycie kolejnego dnia jest czasem dla mnie prawdziwym wyzwaniem, książki traktuję jako znakomity specyfik leczniczy. Zachęcona więc przez redaktor naczelną zobowiązałam się do polecania tych z moich lektur, które wydają mi się w minionym miesiącu najbardziej zaskakującym odkryciem. Tym razem trzy książki, bardzo różne, ze względu na autorki, jak i podejmowaną przez nie tematykę.

Na początek Dziennik badante, czyli Italia pod podszewką Lucii (Lucyny Kleinert). Tytułowa badante to opiekunka dla osób starszych, chorych. W tę rolę corocznie wciela się wiele Polek, także z Nałęczowa. Wędrują do Włoch w poszukiwaniu pracy, by uzupełniać czasem swe nie najwyższe emerytury. Opis pracy takiej opiekunki, oparty na własnych doświadczeniach, jest bezcenną informacją dla pań, często nieświadomych trudów owych zajęć oraz specyficznych relacji wśród członków włoskich rodzin.

Zapiski polskiej badante wzbogacają wrażenia turystyczne autorki. Wiem, że nigdy już nie pojadę do Włoch, dlatego tak skwapliwie wędrowałam z autorką po krętych uliczkach zabytkowych małych miasteczek, dzieląc z nią zachwyt nad kolejną katedrą, placem, ukwieconymi ścianami kamiennych budynków, rozległą panoramą. Wielu czytelniczkom spodobają się zapewne przepisy włoskiej kuchni. Ja niestety, łączenia beletrystyki z książką kucharską, już nie lubię, jako że stała się manierą. Z przyjemnością przeczytałam takie przepisy w książce o kuchni autorki Ani z Zielonego Wzgórza, ale okraszanie powieści przepisami stało się tak powszechnym zwyczajem, że przypomniawszy sobie powiedzenie: „Pierwszy, który porównał kobietę do kwiatu był poetą, kolejny już tylko głupcem” uciekam od nich, gdzie pieprze rośnie.

Kolejna niezwykła książka Za żelazną kurtyną to reportaż znakomitej hiszpańskiej intelektualistki i pisarki Carmen Laforet, która w towarzystwie Linki (emigrantki polskiej, Karoliny Babeckiej) odbyła podróż do Polski w roku 1967. Relacja autorki przypomniała mi, że byłam wówczas na trzecim roku studiów, żywiłam się w studenckich stołówkach, całe dnie przesiadywałam w bibliotece KULu na Szopena, szyłam sama swoje stroje, a jedyne moje wędrówki zakupowe dotyczyły upolowania płaszczyków tweedowych Mody Polskiej, pojawiających się w lubelskich magazynach jako odrzuty z eksportu. Hiszpańskie podróżniczki, poznające Polskę owego czasu poprzez doznania osób z przedwojennego środowiska inteligencko-ziemiańskiego oraz współczesnego środowiska artystyczno--literackiego, zszokowane niedogodnościami ekonomicznymi owego czasu, zachowaniem kelnerów w restauracjach, dzielą się też zachwytem nad odbudową Warszawy, czystością miast i ogólnym porządkiem. Dla mnie cenniejsze w tej książce były jednak towarzyszące tekstowi podstawowemu eseje Jana Kieniewicza i Javiera Rupéreza, publicystów i dyplomatów, komentujących po swojemu świat lat sześćdziesiątych w Polsce. Tekst Carmen Laforet pozwolił mi przywołać też własne, wyjątkowo trudne, doświadczenia z przekraczania granic w czasach PRL. Straciłam bowiem parę lat życia, denerwując się na granicy polsko-czeskiej, zakupiwszy wcześniej w Pradze, podczas harcerskiej wycieczki, upragniony czerwoniutki mikser. A spotkanie z celnikami wschodnioniemieckimi w pociągu relacji Moskwa–Sztokholm piętnaście lat później wymazałam zupełnie z pamięci, by móc w spokoju egzystować. Nie miałam nic do oclenia, wiec pewnie dlatego potraktowano mnie jak przestępcę. Myślę, że jest to świetna lektura dla osób z mojego pokolenia, pozwalająca na przypomnienie doświadczeń z lat młodości, czasem dramatycznych, a czasem budzących dziś już tylko rozbawienie.

I na koniec zupełnie kabaretowy kryminał Olgi Rudnickiej Natalii 5. Natalia Anna, Natalia Magdalena, Natalia Anastazja, Nata i Natka, czyli pięć sióstr Sucharskich o tym samym imieniu i nazwisku, i podobnym, żywiołowym temperamencie, poznających się po latach dopiero przy śmierci swego ojca, zapewnia wyjątkową zabawę przez 560 stron tekstu. Brawurowe dialogi, kobiece intrygi, nieporadność śledczych bawią i prowokują. Konwencja wyprawy odkrywców przeplata się tu z klasyczną miłosną literaturą kobiecą.

(0 głosów)