Napisane przez  IN
23
Kwi
2011

Moja kraina z wyboru

"Mała ojczyzna" – kto i kiedy wymyślił ten termin, przecież nie było go w latach mojego dzieciństwa, ani wcześniej.(...) Ojczyzna jest jedna, a na określenie miejsc ograniczonych przestrzennie używa się takich wyrażeń, jak region, okręg, kraina, okolica w zależności od kontekstu. I w polskim języku tak było, skąd więc ten pomysł na wprowadzanie zmian?

Język nie wzbogacił się dzięki temu zwrotowi, raczej ograniczył. Bo nie mówimy: moją małą ojczyzną jest Nałęczów, lecz po prostu: jestem z Nałęczowa. I nie powiemy: w mojej małej ojczyźnie uprawia się buraki cukrowe, lecz: w naszych okolicach stosuje się takie, a takie uprawy. Ani: moją małą ojczyzną z wyboru jest Nałęczów, dużo lepiej brzmi: Nałęczów stał się moim miejscem na ziemi. A i wieszcz Mickiewicz mówi: Litwo ojczyzno moja, a nie: Litwo moja mała ojczyzno, brr. Niczym też nie jest uzasadniona ta przydawka przymiotna, bo dlaczego "mała" skoro jest dla mnie taka ważna? Tak więc określenie "mała ojczyzna" to moim zdaniem twór sztuczny, nieudany i niczego nie wyjaśniający. Nie lubię go.

Przelawszy moje żale na papier chciałabym powiedzieć, w jaki sposób Nałęczów stał się moim miejscem na ziemi, i dlaczego nie jest nim Radom, miejsce urodzenia moich rodziców i moje, gdzie też spędziłam dzieciństwo i młodość. Rozstawałam się z Radomiem etapami, począwszy od wyjazdu na studia do Warszawy. Nic nie ciągnęło mnie tu z powrotem, nie tęskniłam za rodzinnymi stronami i jeżeli wracałam, to po to, by odwiedzić rodziców, a przy okazji przypomnieć znajomym, że udał mi się skok do ciekawszego świata. W czasie, kiedy tu mieszkałam Radom był średnim miastem, liczącym około 40 tysięcy mieszkańców, robotniczym z kilkoma dużymi fabrykami. Miał niewiele zabytków, mało eksponowanych, nie odgrywających roli ani w życiu miasta, ani w moim. Z lat dziecięcych pozostało mi w pamięci parę ulic, zadrzewionych, ze starymi kamienicami, przechodząc którymi wyobrażałam sobie, że jestem w mieście sławnym, historycznym, interesującym. Drugą miejscowością, z którą wiążę dużo więcej wspomnień i emocji była Garbatka w puszczy Kozienickiej, do której przez wiele lat jeździliśmy na dwumiesięczne wakacje. Drewniane wille w lesie sosnowym, stawy i strumyki, kolejka wąskotorowa, jagody, grzyby, jeżyny to były atrakcje na miarę dziecięcej wyobraźni. Kiedy po latach przyjechałam w swoje rodzinne strony nie znalazłam ani Radomia moich lat dziecięcych, ani Garbatki.

Radom, który stał się 250-tysięcznym miastem obrósł osiedlami w takiej mierze, że go praktycznie nie znam, a dokonane w celu przystosowania do ruchu drogowego zmiany urbanistyczne dawnego śródmieścia dopełniły miary. Niby stoi, a jednak zniknęło miasto mojego dzieciństwa, miasto moich snów. W Garbatce też nie odnalazłam Garbatki. Z zagajników wyrosły dorosłe lasy, stawy spuszczone, o kolejce nawet starszyzna nie pamięta, drewniane wille zastąpione budynkami z szarych pustaków produkowanych w pobliskich Żytkowicach. Nie było do czego wracać.

Zaczęłam szukać. Nałęczów istniał z nazwy w naszej rodzinie, spędzali tu wakacje moi warszawscy wujostwo. Postanowiłam sprawdzić, czym ich ta miejscowość urzekła i pewnego pięknego letniego dnia wjeżdżałam samochodem do Nałęczowa od strony Wąwolnicy. Tuż koło Batorówki przywitała mnie malownicza grupa sosen, przy której zatrzymałam się, pachniało żywicą. Pierwszym wrażeniem był więc zapach dzieciństwa, zaraz potem urzekły mnie piękne drewniane wille, piękniejsze niż te w Garbatce. To była miłość od pierwszego wejrzenia, a mówiąc precyzyjnie od pierwszego haustu powietrza nałęczowskiego. Dziewiętnastowieczna atmosfera miasta, z jego parkiem i aleją Lipową, ciągle żywą tradycją w sposób naturalny kultywowaną, dała mi to, za czym tęskniłam jako dziecko w Radomiu. Prześliczne okolice i krajobrazy na wyciągnięcie ręki, osiągalne po pięciu minutach spaceru w dowolnym kierunku zrekompensowały niedosyt parków i zieleni w mieście mojego urodzenia.

Zagłębie owoców, zbóż i wszelkiego dobra w bezpośrednim sąsiedztwie pozwala wyczarowywać na stół przepyszne potrawy, bo gdzież jeszcze można kupić śmietanę, która daje się kroić, bądź zerwać przy miedzy kronselkę? Nałęczów dał mi szansę na zrealizowanie odwiecznego marzenia sprawienia sobie czworonogiego przyjaciela: najpierw były psy, od dwóch lat jest i koteczka. Wyrosła jako uzdrowisko miejscowość, z jej historią i architekturą, nie jest ani wsią, ani miastem, oferując jednak zalety obu tych aglomeracji. Sielskość przeplata się z ciekawymi wydarzeniami kulturalnymi: koncerty, wystawy, kino, festiwale, ciekawi ludzie. Dalsze przeżycia oferuje bliska okolica – w odległości 30 minut samochodowych leży Lublin z teatrem i filharmonią, Kazimierz Dolny z bohemą lokalną i gościnną, Puławy z tradycją książąt Czartoryskich... Wiem, że znalazłam swoje miejsce na ziemi.

autor: Izabella Nowotny
(0 głosów)