Napisał 
28
Gru
2017

Kroniki nałęczowskie (11)

KRONIKA TYGODNIOWA W NAŁĘCZOWIE
"Tygodnik Ilustrowany" 1905, nr 22


   Podróż z Warszawy do Nałęczowa jest urozmaicona. Z dworca Nadwiślańskiego wyjeżdża się o godzinie trzeciej minut dwadzieścia trzy po południu pociągiem, którego wagony drugiej i trzeciej klasy stale bywają przepełnione, a pierwszej klasy prawie puste.
   Gdzieś za Otwockiem, w ciasnym korytarzyku, zjawia się młodzieniec z tacą pełną szklanek herbaty i butersznitów; niezadługo później, o wpół do siódmej pociąg zatrzymuje się w Iwangrodzie, kędy w ciągu kwadransa można również napić się herbaty i zjeść (kto ma silne zęby) porcję rostbefu.
   Potem już nic nie je się i nic nie pije aż do stacji Nałęczów, gdzie wylądowujemy o godzinie ósmej minut dziewiętnaście, w pięć godzin po opuszczeniu Warszawy.
   Na stacji zwyczajna bieganina, hałas:.. Jedni wsiadają, inni wysiadają, służba władowuje i wyładowuje bagaże... Dzwonią, gwiżdżą, pociąg ruszył do Lublina - zostałeś sam...
   - Pan do Zakładu?... Mogę podwieźć... - mówi obywatel, wyróżniający się długim batem i krótką kamizelką.
   Umawiacie się o cenę, zajeżdża nie najgorsza bryczuszka, rzucasz na nią skromny węzełek, siadasz - jazda... Trzeba dodać, że w "sezonie" przyjeżdża zakładowy omnibus po gości i odstawia ich na miejsce za cenę umiarkowaną.
   Do zakładu leczniczego jest od stacji około pięciu wiorst, które przebywa się mniej więcej w pół godziny. Gościniec dosyć szeroki, z obu stron zaopatrzony w rowy, a oprócz tego w słupy wiorstowe i słupki, wskazujące stusążniowe odległości. Świętej pamięci Zawadzki, niegdyś właściciel Sadurek, wyborny gospodarz i obywatel, część drogi między stacją a swoim folwarkiem obsadził jabłonkami. Ludzie doświadczeni nie wierzyli, ażeby w naszym kraju, na otwartym polu, mogły utrzymać się drzewa owocowe. Mimo to utrzymały się, rodzą jabłka, ale - nie poprawiły drogi, która jeszcze przed kilku laty, szczególnie na wiosnę i w jesieni, była przerażająca...
   Na próżno Zakład Nałęczowski, na próżno okoliczni ziemianie błagali rząd gubernialny o zbudowanie szosy. Stale zapowiadano, że na takie zbytki nie ma funduszów, a tymczasem konie grzęzły w błocie po kalana, wozy łamały się, a transport korca buraków na przestrzeni tych nieszczęsnych pięciu wiorst tyle chyba kosztował, co przewóz koleją ze stacji do Warszawy!
   W końcu zdesperowani obywatele, za poradą bodajże pana St. Śliwińskiego, właściciela Antopola, zawinęli rękawy, a raczej złożyli pieniądze i na spółkę z Zakładem wybudowali szosę "prywatną". Nie należy ona do najświetniejszych, gdyż wysypana kamieniem wapiennym, nie zaś granitem, w każdym razie lepsza jest od tego, co było dotychczas.
   Pomimo szybko zapadającego zmroku widać, że okolica ładna. Wzdłuż drogi rosną drzewa; na lewo, gdzieś w dali majaczy las, na prawo - bogata szkółka drzew i murowany, z wysokimi dachami dwór antopolski. Wszędzie grunt falisty: górki i dolinki. Przy mostku kuźnia, za mostkiem - chata, polem na prawo i na lewo, sznury chat, kryjących się w sadach. Jest to wieś Bochotnica Kościelna, posiada na wzgórzu ładny kościółek i cmentarzyk, na którym spoczął Andriolli i spora liczba ludzi nie głośnych, lecz we właściwej sferze zasłużonych społeczeństwu: Nowicki, Chmielewski, Jasiński, Rodkiewicz, Oskierczyna, a obok nich cały legion bezimiennych pracowników, którzy wyrównywali ten gościniec, wznosili domy, sadzili drzewa, sprawiali pola...

Pod róży dzikiej drzewem,
Wiecznym snem zdjęty śpi,
Próżno go budzisz śpiewem,
Próżno głos srebrny drży...
Dźwięk takiż się rozleci,
Gdy już nie będę tu,
Przyjmie on nowe dzieci,
Dzwoniąc im chwilę chrztu.
I w miejscu, gdzie te niwy
Wraz z dzwonem nucą wtór,
Pasterz tych łąk szczęśliwy
Swych śpiewek łączy chór...

   Bryczuszka przemyka się nad głębokim jarem i wjeżdża niby w tunel w starą aleję lipową, jedną z piękniejszych w kraju. I tu na prawo i na lewo, widać, budowle, ale już nie chaty chłopskie, tylko eleganckie wille, nie plecione płoty, lecz malowane sztachety, nie proste trześnie i półzdziczałe jabłonie, lecz wytworne gatunki drzew owocowych, tudzież świerki, lipy, dęby piramidalne...
   Na chwilę zatrzymujemy się, skrzypi żelazna brama, znowu ruch i owiewa nas cudowny zapach... To bzy nałęczowskie! zdaje się, że każdy krzak pachnie inaczej. Wózek czegoś stanął, robi się cisza, a wśród tej ciszy słychać gdzieś za "Pałacem", to około "Ukrainy'', to znowu przy "Biskupim Domku"... śpiew słowika... Tyle bzów i tyle słowików, że wierzyć się nie chce.
   Człowiek, który pierwszy raz przyjeżdża do Nałęczowa, szczególnie wieczorem, przede wszystkim myśli o noclegu i mimo woli przypomina sobie jeden z tych prowincjonalnych hotelików, którego właściciel, zobaczywszy gościa, w wysokim fotelu wydaje pospieszne rozkazy służbie:
   - Ty, Wojtek, draniu, tutaj poświeć!... Bartek, psiakrew, otwórz numer koło drewutni!
   - Kiedy tam stoi...
   - To wynieś, bodaj cię cholera!...
   Więc kiedy bryczuszka stanie przed Zakładem, podróżny kurczy się i nasłuchuje owego falsetu, owego "drania" i "cholery"...
   Co to jest? Nikt nie wymyśla... O kilka kroków od bryczki widać ciemno ubraną damę, bliżej jakiegoś wcale nieoberwanego człowieka.
   - Pan chce numer? - pyta człowiek.
   - Bardzo proszę.
   - Zaprowadź pana do hydropatii, pod numer... - odzywa się spokojnym głosem dama.
   Człowiek chwyta twój węzełek, ty płacisz furmanowi i po kilku minutach Znajdujesz się w pokoiku dosyć obszernym, jasnym, wysokim. Uderza cię przede wszystkim czystość: czyste ściany, podłoga, szyby... pościel i ręczniki aż świecą czystością... karafka i szklanka jak kryształ, a woda... woda prawdziwa nałęczowska, której brakuje tylko gazu i reklamy, ażeby zastąpiła rozgłośne wody zagraniczne przy stołach.
   - Każe pan podać kolację? - pyta człowiek. - Może być befsztyk i herbata.
   - Dawaj, bracie, befsztyk i herbatę... A kto jest ta pani, która mnie tutaj przysłała?
   - To nasza inspektorka, panna Żółtowska...
   - I zawsze taka spokojna, nigdy na was nie krzyczy?
   - Ona nigdy - mówi człowiek. Dawniejszymi czasy bywali inspektorami panowie, to ci krzyczeli... O! i jeszcze jak!... Ale panna Żółtowska nigdy...
   Coś i ja wiem o tym. Dawnymi czasy inspektorowie Zakładu bywali bardzo weseli: umieli prowadzić tańce, grać w winta, rozmawiać, dowcipkować, ale... nie każdy wiedział, który numer jest wolny i co się w nim dzieje. Dopiero gdy urząd inspektorski objęła kobieta, panna Żółtowska, zapanował porządek, a nade wszystko: spokój i czystość. Nikt nie wymyśla służbie, ale za to, choćbyś dał brylant, nie znajdziesz w numerze śmiecia, ani "gada", ani zapachu...
   Przepraszam, zapach jest: pachną bzy za oknem. Nie ma też bezwzględnej ciszy, bo w różnych miejscach parku "drą się" słowiki. No, ale od tego maj...
   Gość otwiera okno na całą noc i z rozkoszą kładzie się spać, wprawdzie z daleka od domu, ale w czystym pokoju i w czystej pościeli. Czuje, że będzie spał twardo jak kamień, tymczasem jednak snują mu się po głowie dziwaczne marzenia.
   - Jakim cudem - pyta gość samego siebie - nikt dotychczas nie zjadł tego słowika?... Przecie w parku nie brakuje sów, puchaczów, łasic... No i słowik nie myśli się ukrywać, wrzeszczy na cały głos...
   W sennej wyobraźni podróżnego ukazują się dwa wielkie, z kocimi głowami i okrągłymi oczyma, puchacze.
   - A gdyby skosztować tego słowiczyny?... Z mówi jeden. - Z tak pięknym głosem o ileż musi on być smaczniejszy od wróbla, nawet od myszy?...
   - Dajże spokój! - odpowiada stary puchacz. - Słowik toż to poeta liryczny, a więc przepity, przeknajpowany, przełajdaczony... Skóra i kości... Gdybyś go zjadł zatrułbyś się do dziesiątego pokolenia...
   ...Co to znaczy? Bzy pachną jeszcze silniej, słowik "drze się" jeszcze głośniej, ale w pokoju widno. Szósta godzina... Gdzież się podziała noc?... Znikła!... Tak się sypia w Nałęczowie. zamyka się oczy wśród dziwnych marzeń o słowikach, a budzi się przedwcześnie, z niespodziewanym apetytem. Gdyby nie tabliczka czekolady Lardellego, trudno byłoby wytrzymać do ósmej. Kochany p. Lardelli przydaje się nawet na wsi.
   Po ósmej gość udaje się do jadalni. Jest to sala na pierwszym piętrze średniej wielkości, w niej trzy stoły; obok druga sala z bilardem. Służący objaśnia, że można mieć: kakao albo kawę, albo herbatę, albo mleko, a nawet jaja, szynkę i tym podobne. Prosimy o kawę i wypijamy z odpowiednią ilością pysznego pieczywa nałęczowskiego z masłem antopolskim.
   W trakcie śniadania jeden z dawniejszych gości objaśnia półgłosem, że za Żelazną Bramą, w Lipowej alei, jest sklep kolonialny pana Wójcickiego, gdzie można dostać wybornych wędlin z Lublina.
   - Pyszne wędliny! - dodaje drugi gość - i sklep porządny! Wszystko mają w doskonałym gatunku, nawet najlepszą oliwę od Fuksa. A oliwa, panie, to egzamin dla sklepu kolonialnego!...
   Na poczekaniu zaznajamiamy się z "kuracjuszami", którzy obiecują udzielić wszelkich objaśnień i pokazać miejscowe osobliwości.
   - Jeżeliście panowie tak łaskawi! - mówi nowo przybyły - więc przede wszystkim objaśnijcie: do kogo mam pójść, ile, gdzie i za co płacić?...
   - Pan na dłuższy czas, na kurację?
   - Tak jest. Chciałem posiedzieć ze sześć tygodni.
   - Wybornie!... - odpowiada "kuracjusz", doświadczony. - Więc przede wszystkim o dziesiątej pójdzie pan do kasy, do panny Sulkowskiej, nawiasem mówiąc bardzo miłej i sympatycznej, kasjerki, i tam zapłaci pan naprzód jednorazowo za bilet sezonowy 8 rubli i za pierwszą poradę lekarską 3 ruble. A potem zapłaci pan za mieszkanie i życie dziesięciodniowy abonament.
   - Dużo to wyniesie?
   - Zależy. Ja na przykład płacę za dziesięć dni: za pokój to rubli, za pościel półtora rubla, za całodzienne utrzymanie 15 rubli. Rozumie się, trzeba jeszcze dać coś służbie.
   - A kuracja?
   - I to zależy. Ja biorę hydropatię i płacę za nią około 12 rubli na dziesięć dni. Rozumie się, ze inne środki lecznicze: kumysy, kefiry, kąpiele błotne, gazowe, igliwiowe, elektryczne i tak dalej - kosztują drożej. W każdym razie pobyt i kuracja w Nałęczowie, jakakolwiek jest, wypada taniej aniżeli za granicą.
   - A ludzie? - pyta gość.
   - Jeżeli chodzi o służbę - pracowita, uczciwa, porządna. znam przypadki, że goście gubili duże pieniądze, a służba, znalazłszy je, oddawała, choć były takie warunki, ze mogła nie oddać. A jeżeli chodzi o zarząd - są to ludzie zacni, dobrze wychowani, spokojni i znający się na tym, co do nich należy.
   Co najbardziej mnie uderzyło, a co niekoniecznie spotyka się za granicą, to - szczera życzliwość, którą znajduje gość zarówno u służby, jak u lekarzy i administracji.
   Życzliwość, dla gości, spokój, delikatność w obejściu są to, ile poznałem Nałęczów, charakterystyczne cechy Zakładu. Toteż kto raz tu przyjedzie, powraca, a niektórzy spędzają od kilkunastu lat każdoroczne wakacje. Mówią oni: pięknie jest w Alpach, pięknie nad morzem, ale w Nałęczowie - jest mi dobrze.
   Pomiędzy śniadaniem a obiadem nowo przybyły postanowił rozejrzeć się w miejscowości.
   Całość, oznaczona wyrazem: Nałęczów, składa się z kilku części: 1. właściwego Zakładu; 2. willi prywatnych, które stanowią jego najbliższe sąsiedztwo; 3. wąwozów, górek, lasków i tym podobnych, które tworzą dalsze sąsiedztwo.
   Właściwy zakład mieści się w parku, mającym około 30 morgów rozległości. Park leży w dolinie, zasłonionej od północy Górą Armatnią, ma formę (od biedy) nieregularnego czworoboku, a odróżnić w nim można trzy dosyć wyraźne części. Park stary, który zajmuje środek, stronę wschodnią i południową czworoboku; tu mieści się większa część budowli i sadzawka i znajdują się dwie piękne aleje: lipowa i kasztanowa. Park górny zajmuje stronę północną, rozciąga się na zbocza Góry Armatniej, a cechuje się przewagą młodych sosen, które przy ciepłym dniu mile pachną. Nareszcie park nowy, założony przez obecnego administratora, p: Stanisława Thielego, mieści się przy zachodnim brzegu; charakteryzuje go przewaga świerków.
   Pałac, gdzie znajduje się kilkanaście mieszkań i prywatna bardzo dobra restauracja, a dalej, mieszkanie doktora Puławskiego i nowa oficyna, leżą w parku starym. Pałacyk angielski czyli willa zakładowa, Hydropatia, Zakład, kuchnia zakładowa tudzież poczta z telegrafem mieszczą się u stóp parku górnego, a Łazienki mineralne - naprzeciw parku nowego. Budująca się w tej chwili leżalnia, czyli weranda dla chorych, którzy powinni spędzać dni na otwartym powietrzu, mieści się w granicach parku górnego, a budowla przeznaczona na kąpiele słoneczne leży w ogrodzie kwiatowym, na zachód od starego parku. Dodać trzeba, że w tej chwili wykańcza się kanalizacja Zakładu; czyli budynku, obejmującego największą liczbę mieszkań.
   Nałęczów, posiada kilka godnych uwagi osobliwości, których na próżno szukalibyśmy w innych "wodach" krajowych. I tak: muzeum etnograficzne - mieści się w pałacu, a może będzie posiadało budynek własny. Towarzystwo oszczędnościowo pożyczkowe umieściło się przy aptece, która leży w północno-wschodnim kącie parku. W Zakładzie znajduje się obserwatorium meteorologiczne i pracownia biologiczno-chemiczna.
   Tanie kąpiele dla ludu są zbudowane za parkiem, w zachodnio-południowej stronie, ambulatorium dla chorych przychodzących zbudowano przy bramie zachodniej, a szkoła slojdu i koszykarstwa leży między wąwozami Lasockiego i Jasińskiego, na północ od parku. Wreszcie - sala balowa, a zarazem koncertowa, czytelnia pism i biblioteka znajdują się w pałacu. Od czerwca do września grywa orkiestra w altanie nad sadzawką.
   W ogóle park nałęczowski jest bardzo ładny. Posiada mnóstwo drzew starych, liściastych i, iglastych, ozdobnych krzewów, kwietników, trawników, gaików i alei. Masa bzów robi wrażenie ścian płonących fioletowym ogniem; biało, czerwono i żółto kwitnące kasztany przypominają wigilijne choinki, oblepione zapalonymi świecami. Po sadzawce pływają czółna i łabędzie, w źródle i strumieniach szumi woda, w gęstwinach rozlegają się najrozmaitsze głosy ptaków, a gdzieś z daleka słychać szczekanie psów i żabią orkiestrę.
   Ktoś powiedział, że Nałęczów, jest wilgotny. Bajka. Warszawa jest zanadto sucha, a Nałęczów posiada ten umiarkowany stopień wilgotności, jakiego potrzebują neurastenicy, tudzież dotknięci pewnymi cierpieniami dróg oddechowych. Malarii nigdy tu nie było, trafiały się zaś wypadki leczenia jej form bardzo ciężkich.
   Ledwie nowy przybysz zdążył zapoznać się z zakładem w najogólniejszych zarysach, wybiła pierwsza, a nad sadzawką rozległ się głos dzwonka, wzywający na obiad. Tego dnia podano: rosół lub cytrynową zupę, schab z kartoflami i kapustą dla zdrowych, szpinak z jajami, budyń z szodonem i kawę czarną lub herbatę. O piątej był podwieczorek; podobny do śniadania, a o ósmej wieczorem kolacja: mięso pieczone z jarzyną i herbata. Potrawy są wyborne, na świeżym maśle, kucharz doskonały, a zarządzająca kuchnią, pani Kogutowiczowa - niezrównana.
   Przez kilkanaście początkowych lat istnienia Zakładu kuchnię prowadzili restauratorowie. Dopiero świętej pamięci dyrektor Chmielewski, pomimo niechęci Rady Zarządzającej, postanowił prowadzić kuchnię sposobem administracyjnym i oddał zarówno pacjentom, jak Zakładowi rzetelną usługę.
   Krótko mówiąc: Nałęczów posiada doskonałe powietrze, wodę i żywność, wygodne mieszkania, wiele rozrywek i prześliczne krajobrazy. O innych jego zaletach wspomnimy później.
(0 głosów)