Napisał 
28
Gru
2017

Kroniki nałęczowskie (7)

Z NAŁĘCZOWA
"Kurier Codzienny" 1894, nr 237
(Korespondencja własna "Kuriera Codziennego". W sierpniu)


   Zasłużyłbym na nazwę "lubego niewdzięcznika", gdybym, siedząc od kilku tygodni w Nałęczowie nie poświęcił mu pochwalnej ody...
   Żaden kochanek nie tęskni tak do przedmiotu swoich marzeń, żaden nie śpieszy z taką radością, żaden z takim zapałem nie... próżnuje przy boku ukochanej, jak - niżej podpisany - w Nałęczowie. Miałżebym więc, jak pospolity uwodziciel, splamić się obojętnością i nie wyśpiewać pochwały dla jego wdzięków teraz właśnie, gdy tulę się do słodko zaokrąglonych pagórków, oddycham jego technieniami, przedzieram się przez bujną roślinność i - tonę w tajemniczych jarach...
   Proszę sobie przedstawić dolinkę, tak małą jak wszystko, co jest dobrem na świecie, otoczoną wieńcem tak łagodnych pagórków, że każdy ż nich dziecko mogłoby zakryć rączkami. W tej dolinie proszę umieścić park, zaludniony wszelkiego rodzaju roślinnością: lipami, kasztanami, sosnami, klonami, nawet ananasami, które na własne oczy widziałem w słojach. Proszę tę dolinkę połączyć z resztą świata za pomocą mnóstwa cienistych wąwozów, wąwozików, na które nie można spoglądać bez westchnień, a będziecie mieć bardzo niedokładne wyobrażenie o pięknościach nałęczowskiej natury.
   Czy to już wszystko?... Bynajmniej. Są tu jeszcze dwie rzeczułki, z których jedna prowadzi zuchwałych turystów aż do Kazimierza, druga - zasila parkową sadzawkę; po której zakochani mogą pływać czółnami, karmić białopióre łabędzie, wzdychać przy bladolicym księżycu lub przypatrywać się budynkom hydropatycznym, odbitym w zwierciadle wody.
   Czarująca ta miejscowość powinna by ściągać emancypantki: istne tu bowiem królestwo płci pięknej!... Damy są wszędzie i wszystkim. One kąpią się w borowinie, one piją kumys i żelaziste wody. Pod ich pięknymi paluszkami od rana do nocy jęczy zakładowy fortepian; szelest ich powiewnych sukien i rozkoszny szczebiot, rozlega się we wszystkich alejach parku i korytarzach budynków zakładowych.
   One najwięcej, biorą książek z czytelni, one grają w piłkę, zapełniają salę koncertową i dezorganizują teatry amatorskie.
   Mężczyźni schodzą przy nich na ostatni plan: co najwyżej włóczą się za damami, niby ogony komet, lub wpadają raz na tydzień, jak meteory, aby przysporzyć kłopotu lekarzom.
   Zresztą płeć piękna w Nałęczowie nie tylko w charakterze pacjentek odgrywa dominującą rolę. Panie bowiem należą tu i - do zarządu. Dama jest inspektorką mieszkań, dama kasjerką, dama kieruje kuchnią zakładową i dama ma najwyższy dozór nad salą jadalną.
   Była nawet epoka, że dama, p. Oktawia Rodkiewiczowa, przez parę lat prowadziła buchalterię tudzież administrację zakładu i z obowiązków swoich, bynajmniej niełatwych, wywiązywała się świetnie.
   Muszę przyznać, że patrząc na Nałęczów jestem bliski pogodzenia się z "damskimi rządami". Z największym zdumieniem, w każdym kółku administracyjnej machiny, poruszanym przez kobiety, widzę: ład, czystość, punktualność i ciszę.
   Ciszę!... czyżby kto uwierzył?...
   Nawet w kuchni, gdzie zazwyczaj "parzygnaty" i "kocmołuchy" żeńskiego rodzaju do niemożliwości rozpuszczały języki - dzisiaj jest cicho. Cicho w tym sensie, że głosu damy, dyrygującej kuchnią, nikt nigdy nie słyszał. "Pyskują" zaś (o, wstydzie!) tylko mężczyźni: kelnerzy i kuchciki, spełniający pod delikatną dłonią niewieścią podrzędną rolę.
   Z kuchnią stała się tu rzecz niezwykła.
   Na wniosek dyrektora Chmielewskiego Zakład wziął na siebie karmienie "chorych", zdrowi zaś mogą jadać w Pałacu, gdzie restaurację utrzymuje p. Wolski, wieloletni nasz karmiciel.
   Byłbym niesprawiedliwym, gdybym nie wyznał, że p. Wolski zawsze dawał nam jeść bardzo dobrze. Ale to, co dziś wyrabia "kuchnia hydropatyczna", prowadzona przez Zakład, a dyrygowana przez damę, po prostu zdumiewa mnie.
   Małe zboczenie. Dzięki afrykańskim podróżom uwielbianej przeze mnie autorki, pani Hajoty, dowiedziałem się (z powieści Jak cień), że na Fernando-Poo wszelkie pożywienie nazywa się "chop" albo "czop". Tym sposobem elegancki fernandopianin nie zaprasza dam na obiad lub na kolację, ale - na "czop".
   Otóż w nałęczowskim Zakładzie hydropatycznym całodzienny "chop" v. "czop" kosztuje rs 1 kop. 20, za który to pieniądz choremu dają:
   1-o. Śniadanie od g. 8 do 10: kawa, herbata, kakao, mleko, szynka, jaja.
   2-o. Obiad o 1-ej: zupa lub rosół, pieczeń, jarzyna (oddzielna), legumina (słodka) i kawa lub herbata.
   3-o. Podwieczorek o 5-ej: mleko słodkie lub kwaśne, kawa itp.
   4-o. Kolacja o 8-ej: świeża potrawa mięsna (befsztyk, kotlety, zraziki itp.) tudzież herbata.
   Oprócz tego "chory'' przy stole może zjeść ile chce: chleba, bułek, masła i miodu. Do mięsa zaś dostaje kompot.
   Jeśli dodam, że potrawy są smaczne, łatwo zrozumieć, że tylko taki chory nie tyje na zakładowej kuchni, który sam nie chce.
   Prawdziwie zaś wzruszyła mnie uprzejmość młodziutkiej i ładnej gospodyni. Pani ta ma oko na wszystkich gości, a byle spostrzegła jakiś podejrzany ruch stołownika, zaraz przychodzi do niego i pyta:
   - Może, zamiast rosołu, woli pan rakową zupę?
   - Owszem, proszę i o rakową zupę.
   - A może, zamiast lodów, chce pan kompotu?
   - Owszem, proszę i o kompot.
   Kiedy pierwszy raz zasiadłem do hydropatycznego stołu; była burza. Czujna nasza opiekunka natychmiast zbliżyła się do mnie, jakby zdziwiona, że nie okazuję żadnych gastronomicznych aspiracyj, zapytała:
   - A może się pan boi burzy?
   - Bardzo się boję! - odpowiedziałem, zaciekawiony tą władzą, jaką płeć piękna posiada nie tylko na ziemi, ale i w niebie.
   No i ufność moja nie doznała zawodu, albowiem nad wieczorem burza istotnie ucichła.
   Cena mieszkań w Nałęczowie podczas "sezonu" odpowiada mniej więcej cenom hotelowym: płaci się dziennie od 3o kop. do 1 rubla za pokój. Trzeba jednak przyznać, że pokoje te po większej części są wygodne i bardzo czyste.
   Pamiętam, że np. do Zakopanego zawsze jeździłem z proszkiem perskim i zawsze musiałem go użytkować. W Nałęczowie zaś ta "maszynka", jak mówili zakopiańscy górale, jest całkiem zbyteczną, co przypisać należy pedantycznej troskliwości o porządek ze strony inspektorki mieszkań, p: Żółtowskiej. Dobra ta i cichutka osoba nie umie wprawdzie odpędzać burz, ale za to posiada cudowny dar umieszczania "gości", nawet wówczas, gdy cały zakład jest przepełniony.
   Niejedna już sierota nocowała tu w czytelni, w sali bilardowej, na stacji meteorologicznej. Rzadko jednak zdarzał się wypadek, ażeby strudzony podróżny nie znalazł dachu nad - i oparcia pod głową.
   Pewnego razu jedna z dam, które ubóstwiam (pani Ćwierczakiewiczowa), zadała mi takie pytanie a propos Nałęczowa:
   - Panie! odpowiedz mi, ale jak człowiek uczciwy, z ręką na sercu: czy w Nałęczowie jest wszystko, czego jednostka ucywilizowana ma prawo wymagać od mieszkania?...
   Zamyśliłem się i z ręką na sercu odpowiedziałem:
   - Tak. Jednostka ucywilizowana, nie wychodząc z budynku zakładowego, może nie zaznać głodu, zabawić się, umyć się...
   - Dość!... - przerwała mi czcigodna przyjaciółka. - Rozumiem i wierzę panu.
   Tak kiedyś przemawiały do mnie damy. A dziś - jedne nie chcą mnie rozumieć, inne nie wierzą, a większa część nawet nie słucha!
   - Skąd to westchnienie, pełne poetycznej melancholii?... - zapytasz czytelniku.
   Skąd?... Aha! już wiem: Obok, za ścianą, słyszę cudny głos sopranowy, który przy akompaniamencie fortepianu zawodzi jakąś pieśń pełną westchnień, zaś z głębi parku dolatują dźwięki orkiestry, wygrywającej jakąś smętną melodię. Najzimniejszy człowiek w tych warunkach uczułby natchnienie, a ja dziwię się, że tej korespondencji nie piszę wierszem...
   Nałęczów posiada kilka bardzo ładnych sopranów i - własną orkiestrę, złożoną z kilkunastu... włościańskich chłopców, z których najstarszy liczy z 16 lat.
   Początek tej orkiestrze dała niezapomniana administratorka Zakładu, pani Rodkiewiczowa. Ona zgromadziła dzieci, bawiące się dotychczas pasaniem bydła lub ciskaniem kamieni, ona z kobiecym sprytem wystarała się dla nich o instrumenty, wreszcie - znalazła im nauczycieli muzyki.
   Pierwsze lata terminu w rzemiośle wydobywania tonów były dla dzieci dość uciążliwe, a pierwszy egzamin hydropatycznej orkiestry wypadł tak, że można było zwątpić o muzykalnym geniuszu nałęczowskich Paganinich i Rajczaków. Ale zdarzył się dziw: do zakładu zjechał nowy nauczyciel, p. Rohaczek. Temu, który grał na trąbie, dał skrzypce, flecistę zapędził do bębna, a flet powierzył chłopcu, który dotychczas trudził się wywracaniem kozłów.
   Po takim rozkładzie instrumentów przez całą zimę w jednym z zakładowych budynków panowało istne piekło: wszyscy chłopcy grali razem, a każdy co innego. Ale już na wiosnę z chaosu melodii i harmonii wypłynęła - gotowa orkiestra.
   Nad wartością jej nie będę- się rozwodził, gdyż brak mi terminów, za pomocą których mógłbym rzecz niezrozumiałą opisać w sposób jak najbardziej niezrozumiały. Dla mnie orkiestra nałęczowska, pomimo młodości i krótkiej nauki jej członków, mogłaby mierzyć się z niejedną warszawską, jakie grywają w ogródkach. Jej zaś dyrektor, p. Rohaczek, wydaje mi się urodzonym i znakomitym kapelmajstrem. On nie dyryguje chłopcami, ale - sam na nich gra, z jakąś wściekłą werwą, która jednak nie wyklucza porządku. Wszystkie instrumenta trzymają się kupy i, gdzie potrzeba, pędzą jak tabun rozhukanych koni.
   Pyszny dyrektor!
   Inną godną uwagi osobliwością Nałęczowa są lekcje gimnastyki, a szczególniej zabawy z dziećmi na otwartym powietrzu, pod kierunkiem p. Pieńkowskiego. Trzeba to widzieć na własne oczy, ażeby zrozumieć dziwną harmonię, jaka wytworzyła się między ludzkim drobiazgiem a jego mistrzem, p. Pieńkowskim, który przecież wyhodował Pytlasińskiego i wśród krzykliwej gromady dziecięcej wygląda jak drobny lew pomiędzy kociętami.
   - Za pozwoleniem - przerywa czytelnik. - Mówisz pan o Nałęczowie, jak a miejscu zabaw, a przecież ma on być zakładem leczniczym?...
   On też jest zakładem leczniczym. Bywam tutaj od kilkunastu lat, początkowo jako pacjent, dzisiaj - jako wdzięczny gość, i napatrzyłem się różnym kuracjom.
   Widziałem panny, które tu przyjeżdżały z ciężką blednicš, a wyjeżdżały jak róże, i - mężatki, które przywozili mężowie stroskani, a wywozili pełni, najlepszych nadziei. Widywałem ponurych hipochondryków, którzy, uregulowawszy żołądek, odzyskiwali dobry humor - i - bladolicych "płucników'', którym kumys i zimna woda usuwała katar, a przywracała rumieńce. Przewinęły się też po tym parku setki. neurasteników i dziesiątki takich panów, którzy doznawali trudności w chodzeniu, lecz po paru sezonach odzyskiwali władzę w rogach; ba! nawet względy płci pięknej, która ma instynktowną odrazę do ludzi niezdolnych "wyciąć w tańcu śmiałego hołubca..."
   Całe nieszczęście, że nasze zakłady lecznicze bardzo skąpo ogłaszają rezultaty swoich kuracji. Gdyby pod tym względem naśladować asystentów czcigodnego ks. Kneippa, więcej mówiono by o ich cudownie uzdrawiających własnościach.
   Trzeba dodać, że tutejsze ciało lekarskie składa się z ludzi znających swoją sztukę i wysoce przyzwoitych. Łagodny i pełen taktu dyrektor Chmielewski, tudzież jego koledzy doktorzy: Chełchowski, Doliński, Puławski, Rembieliński, Sacewicz są to dobrzy lekarze i, nie ma co owijać w bawełnę, porządni ludzie. Niektórzy z nich wybiegają nawet poza zakres swojej specjalności. Na przykład dr Chełchowski badał niezmiernie ważną kwestię żywienia się naszego ludu, Puławski skończył dwa fakultety. Sacewicz zajmuje się botaniką i meteorologią:
   - Ale za to w Nałęczowie panuje malaria - wtrąca niechętny czytelnik.
   W imię Ojca i Syna!... Widziałem osoby, które tu leczyły się na malarię, ale takiej, która by jej dostała, szczerze mówię, żem nie spotkał.
   Wreszcie z powodu owej "malarii'' opowiem legendę, urodzoną w ostatnich czasach:
   Ktoś, jakoby w roku zeszłym, puścił wiadomość, że cudowna woda nałęczowska, przaśna, szkodzi pijącym i sprowadza jakieś specjalne choroby. Publika zaś zatrwożyła się tak, że każdy z daleka omijał złowrogie źródło.
   Należało pogłosce zapobiec w sposób stanowczy, ale jak?... Rozumie się - najprościej. Należało wydelegować kilku lekarzy, ażeby publicznie i obficie pili wodę z obszernego źródła.
   Nie będę opisywał wzruszających ceremonii, z jaką wtajemniczeni w próbę żegnali trzech wybranych losem lekarzy, trzy ofiary obowiązku... Ile przy tym było bukietów, mówek, łez!...
   Dość że "ofiary" zaczęły pić wodę i piły ją ż rana, w południe, na podwieczorek i wieczór, przez cały tydzień, po ogromnym kuflu naraz.
   Po tygodniu okazało się, że trzej skazani na śmierć... utyli i wypięknieli. Zaś po upływie kwartału - każdy z nich ożenił się!...
   O matki, bolejące nad przyszłością pięknych cór; nie rozpaczajcie!... O młodzi ludzie, nie mogący zdecydować się na trudne obowiązki małżeńskie, nie traćcie serca. Jedźcie do Nałęczowa, w którymkolwiek miesiącu, zimą czy latem i - systematycznie pijcie wodę że źródła w parku.
   Jeżeli ona nie doda wam otuchy, to już chyba nic nie pomoże...
(0 głosów)