Wydrukuj tę stronę
Napisane przez  Paweł Wałęcki, Red. Nacz. w latach 2000-06
08
Lut
2014

Gazeta, moja miłość...

Przypadła mi w historii zaszczytna rola odnowiciela Gazety Nałęczowskiej – założonej przez Zbigniewa Pacholika, Radosława Samonia i Tomasza Podkowińskiego w burzliwych latach budowy demokracji (także tej lokalnej) po upadku komuny. Gazety, która niestety już po kilku latach przestała się ukazywać.

Jestem lubelakiem, ale moja matka pochodzi spod Nałęczowa (jej przodkowie mieszkali tu co najmniej od XVIII wieku) i te strony nigdy nie były mi obce. Nie pamiętam już, w jaki sposób poznałem najpierw Radosława Samonia, a potem Zbigniewa Pacholika
zdaje się, że szukałem u nich roboty przy składzie gazety (przygotowaniem do druku próbowałem wówczas zarabiać na życie). Wtedy dowiedziałem się, że mogę sobie składać Gazetę Nałęczowską, proszę bardzo, jeśli ją sobie sam wydam, bo właśnie przestała się ukazywać.
I rzeczywiście – jakoś się udało gazetę uruchomić, przy wielkiej pomocy „ojców założycieli”. Przekazali mi nieodpłatnie tytuł, wprowadzili w środowisko, nawet pomagali zorganizować kolportaż.
Gazetę robiło się wtedy inaczej niż teraz. Czasy był ciekawsze, więcej się działo, jak choćby prywatyzacja uzdrowiska, więc tematów do pisania było chyba więcej niż dziś.
Technika produkcji gazety była trudniejsza, pochłaniała dużo więcej czasu i wysiłku, ale była jakaś taka bardziej sympatyczna. Zdjęcia do gazety robiło się „normalnym” aparatem, gazetę za- pisaną na stercie dyskietek niosłem do wydruku klisz, a potem w formie klisz niosłem do drukarni. Drukarz naklejał folie (klisze) na blachę, naświetlał, wytrawiał, naklejał na bębny maszyn i dopiero szedł druk. Miało to swój urok, którego dzisiejszy druk cyfrowy nie ma za grosz.
No i praktycznie rzecz biorąc nie było wtedy Internetu, a lokalna gazeta pozostawała czasem praktycznie jedynym źródłem informacji. Do dziś pamiętam „podsłuchaną” przed laty rozmowę w kolejce do autobusu:
- Jak tam prywatyzacja uzdrowiska?
- Nie wiem, „Nałęczowska” jeszcze nie wyszła.

To dawało satysfakcję.
Choć były i trudne momenty: przeżyłem odejście części ludzi z redakcji – zostali mi tylko Stefan Butryn i Michał Kowalczyk. I wtedy pojawiła się, jak kawaleria przybywająca na odsiecz osaczonym osadnikom, Bogusia Wartacz, która przejmowała na siebie coraz więcej obowiązków, aż z czasem przejęła, dzięki Bogu, wszystkie, łącznie z wydawaniem Gazety Nałęczowskiej.
Nie będę ukrywał, że przekazanie Gazety to ulga – niech się młodsi zajmą tym wariactwem, ja już nie mam do tego zdrowia (do dziś pamiętam ulgę w oczach Michała, kiedy spotkaliśmy się w knajpie kilka miesięcy po moim udarze mózgu, i kiedy stwierdził, że jednak ciągle jestem normalny). Pieniędzy też ten biznes mi nie przyniósł, wbrew moim naiwnym nadziejom (już widzę jak Bogumiła zaśmiewa się, czytając ten fragment). Za to poznałem dogłębnie Nałęczów, z jego kolorową i ciemną stroną, funkcjonowanie samorządu i społeczności jako takiej. No i na koniec najważniejsze – poznałem mnóstwo sympatycznych, ciekawych ludzi, w tym kilkoro wspaniałych (znajomości zbyt osobiste, by o tym tu pisać dokładniej), których nigdy bym nie poznał, gdyby nie Gazeta Nałęczowska. Skąd aż tylu ciekawych ludzi w jednym małym miasteczku? Aż dziwne.
W sumie: przygoda życia. Najciekawsza praca, jaką kiedykolwiek wykonywałem.

(0 głosów)