Wydrukuj tę stronę
Napisane przez  BW
19
Kwi
2009

Z bożą iskrą

JAN KOZIEJ 

Pan Jan liczy już sobie 89 lat i nadal jak tylko zdrowie mu dopisuje zajmuje się swoją pasją - rzeźbieniem. Amatorsko należał do nałęczowskiego Klubu Artystów Plastyków.

To właśnie zamiłowanie do sztuki przywiodło go do Nałęczowa - jest absolwentem pierwszego rocznika Szkoły Plastycznej. Przez lata godził pasję artystyczną z pracą w rozlewni wody w Uzdrowisku Nałęczów. Zawsze aktywny, działacz społeczny i związkowy, uhonorowany złotą odznaką OPZZ Zasłużony dla Lubelszczyzny. Ma fach w rękach, a zaczynał od terminowania u szewca. Znajomość z kolegami z Batalionów Chłopskich zawiodła go w głąb ZSRR. Przez to nie chcieli go przyjąć później do partii. Należy za to do Związku Sybiraków i prezydent Aleksander Kwaśniewski w 2005 roku odznaczył go Krzyżem Zesłańców Sybiru. 

PRZYPADEK 

- Pochodzę z Glinnika koło Lubartowa - opowiada Jan Koziej. - Ojciec był sekretarzem w carskiej armii, potem był pomocnikiem felczera, po 1905 roku powrócił do domu i zajął się gospodarowaniem na 12 morgach. Miałem czwórkę rodzeństwa, więc po nauce zawodu założyłem zakład szewski i szyłem buty. Do wyzwolenia pracowałem w zawodzie szewca. Był rok 1944 rok, jednego dnia pojechałem do Rudna, do stryjecznego brata, również szewca, po kołeczki i inne materiały do robienia butów. Brat stryjeczny działał w BCh. On nie ujawił się jeszcze wtedy, a Urząd Bezpieczeństwa tropił takich partyzantów. 

UB aresztował go tam. Przesłuchanie najpierw w Lubartowie, potem przekazanie sprawy do Lublina, areszt na Zamku Lubelskim. Nie było winy, ale to chroniło od kary. Grupę osadzonych zgromadzili w baszcie, zabrali wszystkie dokumenty, potem golenie, łaźnia. I pod eskortą radzieckich żołnierzy załadunek do wagonów. Co czuł wtedy jako 24-latek? - Jechaliśmy pociągiem przez 8 dni - opowiada historię sprzed lat, przypominając sobie wydarzenia, odczucia, które zapisały się na zawsze w jego pamięci. - W wagonie było nas 50. Zakratowane okna, zamiast WC dziura w podłodze, koza i węgiel, parę łupek drewna, wystarczyło tego na dwa dni. Zimno. Wreszcie postój - nie wiadomo gdzie i co dalej? 

BOROWICZE 

Dotarli do sowieckiego obozu jenieckiego w Borowiczach nad rzeką Mstą, na północy kraju w połowie drogi między Moskwą a Petersburgiem. Trafił, jak tysiące innych, głównie szeregowych żołnierzy AK, do obozu pracy, jako internowany bez wyroku sądu, gdyż nawet w świetle sowieckiego bezprawia nie było podstaw, by wydać wyrok. Za niewinność pan Jan Koziej był w obozie przez 15 miesięcy od listopada 1944 roku do lutego 1946. 

Rodzina nie miała pojęcia o tym, co się z nim dzieje przez ten czas. Nie było żadnego z nim kontaktu. Obozową codzienność trudno zapomnieć nawet po tylu latach. - W barakach było po 150-200 ludzi. Ani siennika, ani koca. Spałem na desce pod głowę wkładałem marynarkę od munduru z przydziału, po zabitym żołnierzu. Warunki nie do opisania - zamyśla się. - Nie było mowy o myciu, wszy, pluskwy, chłód. Marne racje dzienne: czarna zbożowa kawa bez cukru, kromka chleba, na obiad litr zupki z jarzynami, czyli wody z obierkami, drobno pokrojonymi, śladowe części tuszonki, konserwy, czasami kaszy. Kolacja: mleczna zupa - woda zabielana mlekiem, pęczak, kasza jęczmienna i kromka chleba. 

Do tego zupełne odcięcie od świata, żadnych listów, żadnych wiadomości. Administracja obozu była niemiecka złożona z jeńców niemieckich. Sowieci liczyli, że internują burżujów, a byli tam rzemieślnicy, rolnicy, lekarze. Wielu nie przetrwało w ekstremalnych warunkach - wyczerpująca praca fizyczna, niedożywienie, epidemie chorób. 

- Tak sobie to tłumaczyłem, że widocznie wola boska, żebym pocierpiał dla ojczyzny i starałem się jakoś żyć w tym obozie, zająć się czymś. Byli tam różni majsterkowicze, dłubali coś w drewnie. Pomyślałem oni coś takiego robią, może spróbuję i ja, buty do tej pory robiłem. 

SZTUKA PRZETRWANIA 

Pierwsza praca, to była głowa Chrystusa w cierniowej koronie, którego wykonał ze znalezionego na polu kawałka metalu. Pokazał kolegom i spodobała się, miał zamówienia na kolejne.
- W obozie wykonałem ten ryngraf - mówi i w drżących dłoniach trzyma metal z pieczołowicie wytłoczonymi postaciami i napisami.
- Zrobiłem to z metalowej menażki.
Scena chrztu Jezusa.
Jego prace trafiały do kolegów z baraku, były też zamówienia od brygadzisty, lekarza, kucharza. Jeden chciał św. Cecylię, inny św. Antoniego. Robił metalowe ryngrafy, drewniane płaskorzeźby.
- Pamiętam, jak zachorowałem w obozie na czyraki, dzięki żonie komendanta przenieśli mnie do izby chorych. Tam było o wiele lepiej - były prycze, sienniki, prześcieradło, nowa bielizna. Bandażowali chore miejsca bandażami zmoczonymi w wodzi destylowanej. Takie było leczenie. Pewnej nocy miałem dziwny piękny sen... Na zachodniej stronie nieba, lazurowego, pojawiła się wielka jasność ... - milknie, łamie mu się głos. Czekam i zastanawiam się co tak wzrusza, porusza do tej pory mojego rozmówcę. Po chwil próbuje mówić, opanowując wzruszenie. - Na tym jasnym niebie pojawił się wizerunek Matki Bożej Częstochowskiej... I jak tyko miałem materiał, zrobiłem ryngraf z wizerunkiem Matki Bożej ze snu. 

Rzeźbienie nadawało sens jego egzystencji w obozie i miał znajomości, np. z kucharzem, który cenił jego twórczość i potajemnie wspierał go choćby dodatkową kromką grahama, czy porcją porządnej zupy gotowanej dla zarządców obozu. Szczęśliwie doczekał zwolnienia. 

WSZYSTKO OD NOWA 

Ze przejęciem opowiada o drodze powrotnej, pierwszych chwilach w Polsce i powrocie do rodzinnego domu. Wszyscy myśleli, że już nie żyje, skoro nie dawał znaku życia. Rodzony ojciec go nie poznał.
Po powrocie układał sobie od początku życie w nowej rzeczywistości. Założył rodzinę, bo dawna sympatia Emilia była jeszcze panną. Próbowali prowadzić własny biznes owocarnię, lodziarnie w Michowie, ale ciężkie to były czasy dla prywaciarzy.
- W 1948 urodził mi się syn i szukałem jakiegoś zajęcia, by utrzymać rodzinę. Pewnego dnia na podwórko wiatr przywiał kawałek gazety . Przeczytałem w niej ogłoszenie, że Prywatne Wiciowe Liceum Sztuk Plastycznych ogłasza nabór od pierwszej klasy. To było to, o czym marzyłem, ale miałem dylemat - rozłąka z rodziną, no i nie wiadomo, czy w tym wieku, po sześcioklasowej szkole, mnie przyjmą. Pojechałem do pana Żylskiego, pokazałem mu swoje prace, poradził szukać pomocy w Lublinie, bo - powiedział - iskra boża w tobie jest. 

W Lublinie pokazał swoje prace, porozmawiał z naczelnikiem Urzędu Kultury i Sztuki i napisał, jak ten poradził, podanie do Ministerstwa Kultury.
Nadeszła pozytywna odpowiedź.
- Tak zaczął się nałęczowski wątek w moim życiu. W pierwszej klasie było nas dwunastu, tak jak apostołów - mówi ze śmiechem pogodny senior i opowiada o nauce, kolegach, potem szukaniu pracy. Nie sposób na jednej stronie ująć dziesiątki lat wypełnionych rozmaitymi zdarzeniami. 

Pan Jan Koziej chętnie opowiada też o nowej pasji - ogólnopolskich zjazdach rodziny Koziejów, doczekał się wnuków i prawnuków, i im przekazuje swoją historię rodzinną i zamiłowanie do sztuki. 

Bogumiła Wartacz
(1 głos)