Wydrukuj tę stronę
Napisał 
28
Gru
2017

Kroniki nałęczowskie (9)

KAPUA I NAŁĘCZÓW
"Kurier Codzienny" 1896, nr 277


   Nałęczów dla piszących jest tym, czym była Kapua dla armii Hannibala. W Kapui rozpróżniaczyli się kartagińscy żołnierze, w Nałęczowie rozwałkoniają się nadwiślańscy literaci.
   I nic dziwnego; Nałęczów bowiem absorbuje choremu wszystek czas jak zazdrosna kochanka. Pacjent musi oddychać świeżym powietrzem, bo to leczy krew i płuca; musi pić "przaśną" wodę nałęczowską, gdyż to ulepsza mu żołądek; musi nasycać się widokiem pięknych krajobrazów, bo to kuruje duszę.
   Nie dość na tym. Ongi w raju istniało drzewo żywota; zaś w Nałęczowie istnieje krzaczek zwany kuchnią zakładową, wobec którego pacjent zachowuje się jak motylek albo ptaszek. Z rana siada na pączku mającym tytuł śniadanie i delektuje się nim przez godzinkę. W południe, niby do stulistnej róży, tuli się do kwiatu zwanego obiadem i znowu bawi godzinkę. Po południu schodzi mu godzinka na nierozwiniętym pączku, mianującym się podwieczorek, a wieczór zastajemy go na pączku otwierającym się, zwanym kolacją.
   Słowem - biedny pacjent musi cztery godziny poświęcać samym zabiegom gastronomicznym. A teraz sen, a spacery, a picie wody i oddychanie.
   Rezultat taki, że Nałęczów po paru miesiącach wypędza z człowieka najgłębiej zakorzenioną hipochondrię, ale razem z nią - wszelką wprawę fachową. Myśliwy zapomina o fuzji, ziemianin o rolnictwie, literat o kałamarzu i każdy z nich jak nowo narodzone dziecię po raz drugi musi uczyć się strzelania, orania, pisania.
(0 głosów)