Wydrukuj tę stronę
Napisał 
28
Gru
2017

Bolesław Prus (Aleksander Głowacki) - Adam Breza, 1887

Adam Breza
BOLESŁAW PRUS (ALEKSANDER GŁOWACKI)

   Ale cechy talentu są tysiączne. Są pomiędzy nimi pokrewne, nie ma dwóch równych. Drogi są tysiączne, którymi duch ludzki wędruje, aż wzbije się na taką wyżynę, skąd go już widać szeroko naokól, gdzie mu się dziwią jedni, nie rozumieją drudzy i gdzie wraz z uznaniem (a nawet wiele przedtem) zaczyna się niechęć i zazdrość tudzież owa małostkowa krytyka, która ma swe specjalne powołanie wyszukiwania plam, bo nie lubi, że ktoś lub coś wysunęło łepek ponad jej poziom, tj . ponad powszedniość i zwyczajność.

   Nie wiem, kiedy Bolesław Prus otrzymał w darze pierwszego, który mu był niechętnym i niecierpiał go, ale założę się, że miał go wpierw aniżeli tego, który dojrzał w nim pierwszorzędny i oryginalny talent.
   Zresztą jako nowelista jest Prus właściwie do dziś dnia mocno zapoznanym. Publiczność, kiedy mówi wyraz: Prus, ma przede wszystkim na myśli kronikarza z "Kuriera Warszawskiego". Jest to właśnie obraz niesprawiedliwości w sądzie spółczesnych. Kroniki "Kuriera Warszawskiego" przeminą, jak przeminie szum liści wiosennych; nowele i powieści zostaną jako dojrzały owoc prawdziwej twórczości. I to dziwna, że im bardziej spisuje się ostrze kronikarskiego pióra u Prusa, tym silniej dojrzewa w nim i mężnieje talent powieściopisarski. W czasie kiedy Prus pisał najsłabszą swą powieść "Dusze w niewoli", kroniki jego były najdowcipniejsza humor tryskał zdrowiem, obfitym był w doskonałe koncepta, czasami nawet w oryginalne, po swojemu sceptyczne, ale trafne poglądy. Dziś, kiedy w przeciągu dwóch lat napisał dwie powieści, jak "Pomyłka" ("Kraj" 1884, nie wyszła w osobnej książce z niezależnych od autora i wydawców pobudek) i "Placówka" (1886), które - śmiało rzec można - postawiły go od razu na tak wyniosłym szczycie polskiego Parnasu, że chwilowo tylko dwóch ludzi na nim się mieści, felietony jego nie tylko bledną coraz więcej, ale nadto wkradają się do nich z dnia na dzień chorobliwsze poglądy, nie usprawiedliwione uprzedzenia i niechęci kastowe, dążności reformatorskie w kierunku fałszywie i formułkowato pojętej niby - demokracji tudzież rozmaite inne półdoktryny społeczne. Czerpie się je nie tylko z własnych uprzedzeń, ale w znacznej części z zasłyszanych lub mozolnie odcyfrowanych teoryjek "zagranicznych", które, przystosowane do naszych stosunków, oczywiście do nich nie przystają. Stąd więc larum wielkie kronikarz podnosi, żeśmy tacy lub owacy, że np. nie staramy się o dobro nieoświeconych i maluczkich, że "szlachta" nie pilnuje, aby chłop jadł dobrze, stąd naród musi skarleć i zniedołężnieć, że taż szlachta nie stara się oświecić chłopa, że arystokracja rodowa czy pieniężna nie popiera drobnego przemysłu i... kto by tam zliczył. Wszystko to w najlepszej wierze, w tak dobrej i zacnej chęci, z tak widocznie silnym każdorazowo przeświadczeniem o prawdziwości tych odmiennych od siebie niejednokrotnie poglądów, że niepodobna, aby się ktokolwiek o to gniewał lub brał za złe.
   To wszystko przecież jest niechybną oznaką, że - jak wyżej się rzekło - następne pokolenie nie będzie wiedziało, że istniał Prus kronikarz, ale następne i wiele innych jeszcze wiedzieć będą doskonale, że literatura nasza wydała ze siebie Bolesława Prusa, pierwszorzędnego nowelistę, który kochał wszystko, co biedne, małe i nieszczęśliwe, zbadał do gruntu naturę i patrzał w serca prostaków, a umiał je odtwarzać z taką prawdą, odczuciem, artyzmem i miłością, jak tylko potrafi ten, kto sam czuje i kocha.
   Chociaż... ach ! ta "miłość dla maluczkich" stała się w pewnej części literatury modną, a niejeden domorosły talent skręcił nią kark chudemu swemu Pegazowi. Sentymentalne podlotki, zaledwie z pensji wykłute, poczuły dziwną miłość ku biednym Franusiom, Mamusiom i Józiom, sześcioklasiści poczuli wielkie myśli pierś im rozdymające i nuż rozczulać się nad Jasiem, który nie miał łaski u pryncypala cukiernika, potem ukradł zegarek, a potem umarł; nad Tomciem, co go zbił zły ojczym, a on potem także umarł... itd. W ogóle umierali wszyscy jak muchy, czasem zaś mieszała się do tych tragedii i wielka "społeczna tendencja", z której widno było jak na dłoni, że Jaś i Tomcio umarli z winy arystokraty pana, który o nim nic nie myślał, a jeszcze lepiej z winy egoistycznego bankiera. W ostatnim wypadku młody autor liczył na popularność... Tym oto sposobem pokręciło karki wielu kulawych pegazów!
   Ale nie dość jest płakać nad biednym dziecięciem stróża, aby mieć talent jak Coppee (1), i nie wystarcza łzawić się nad niedolą wiejskiego pastuszka, aby stać się Prusem - co się wydawało niejednemu. Jeśliśmy tutaj zestawili dwa nazwiska : Coppee i Prus, to stało się jedynie przypadkiem. W rzeczywistości nie mają ani nic wspólnego. Coppee jest melodramacistą z nieco fałszywą żyłką sentymentalizmu. Robi on wrażenie francuskiego mieszczucha, który w ciepłym pokoju przy biurku łzawi się sztucznie nad biedami maluczkich, mniej je czując, więcej imaginując je sobie [...].
   Prus natomiast nic nie ma do czynienia z melodramatycznością lub sentymentalizmem. On jest szczery jak sama łza, prawdziwy jak sama bieda. Któż zresztą lepiej łzy i biedę odczuć potrafi, jeśli nie polski autor. Nie potrzebuje sztucznie naciskać sobie i czytelnikom gwaczka od łzawic, nie potrzebuje wystawiać sobie nadzwyczajnych okoliczności, komponować niezwykłych zdarzeń. Dość mu patrzeć na to, co jest w rzeczywistości, odczuć - no, i oczywiście - posiadać talent uplastycznienia tego, co widział i czuł.
   Beletrystyką spółczesną rządzi hasło prawda. Jest to bardzo piękne hasło, choć nadużywane prowadzi do dwóch ostateczności; wyuzdania lub przesady w pesymizmie. Pierwsze, mianowicie wyuzdanie, zlewające się z nieokiełznaną pornografią, stało się udziałem beletrystów francuskich. Drugie, tj. przesada w zbyt płaczliwymi pesymizmie, opanowało mnóstwo umysłów polskich beletrystów, naturalnie minorum genoum (2). [...] Gdyby Prusa Antek żył we Francji, a pisał o nim Maupassant, to pani Wójtowa miałaby z nim na pewno romans, albo (zwracając się gdzie indziej) ów chłop Rzepa ze "Szkiców węglem" nie rozciąłby głowy swej żonie za stosunki z panem pisarzem, bo - kto wie - może by stąd dlań korzyść wynikła, a gdyby dla tej korzyści żony nie poświęcił, byłoby to nieprawdziwym we Francji. Jakżeby zresztą ten Antek mógł być zbyt czułym na spojrzenie wójtowej, jeśli nie ma całej sukmany, a matce jego kartofli w chacie zabrakło na codzienną strawę. [...]
   Dziwnym zbiegiem okoliczności natura dała Prusowi wzrok tak krótki, że musi się posługiwać aż dwoma parami okularów. To krótkowidztwo fizyczne posiada pewnego rodzaju analogię w umyśle twórczym i powieściopisarskim. [...]
   Gdyby był naturalistą, ulubionym dlań studium byłyby wymoczki. Gdyby był medykiem, kochałby się w bakteriach. Ponieważ jest powieściopisarzem, więc umiłował prostaczków, biedaków, małe dzieci, idiotów i kaleki. W tym świecie jest jak u siebie. Zakłada dwie pary okularów i bada ten skromny, spokojny, drobny mikrokosmos, analizując uczucia kiełkujące dopiero i pierwotne, pragnienia same siebie nieświadome, światek nierozwiniętych serc i uczuć i tych ludzi ani bardzo złych, ani anielsko dobrych, ani zbyt podłych, ani nadto szlachetnych. W tym zakresie tworzy istne arcydzieła. Tam nawet, gdzie on sam chce zapewne, aby tendencja była szerszą i ogólnie społeczną, gdzie pokazać pragnie większe cele, zbiorowe dążności - nawet tam lubi pozostać w skromnym małomieszczańskim domku i pokazać nam szeroką widownię przez zmniejszające szkło opowieści małego chłopca, jak w "Pomyłce", albo zaprowadzi nas do chaty chłopskiej, ubogiej, zapomnianej, gdzieś na ustroniu za wsią stojącej, jak chata Ślimaka w Placówce. Jakby mówił: tu rdzeń świata, miazga społeczeństwa, grunt budowy - nie tam, gdzie błyszczy, na co zwracają się oczy wszystkich i co wam, powierzchownie patrzącym, wydaje się godnym uwagi... Oczywiste, że w tym zakresie i w tych ciasnych widnokręgach nie znajdzie wcale, lub bardzo rzadko, tego, co się romansem w powieści nazywa. Jeśli po drodze miłość się znajdzie, to będzie prosta i prawie nieciekawa, nie uczona sonetów, nic znająca intryg, wielkich poświęceń, wulkanicznych zapałów jak ludzie, pomiędzy których powieściopisarz nas wprowadza. Ostatnia okoliczność, tj. brak romansowej strony w powieściach Prusa, jest może powodem tego, cośmy powiedzieli na samym początku, mianowicie, że jego talent autorski mniej jest znanym; jak na to zasługuje, nie posiada dotąd pocztności i rozgłosu.
   Czytającą powieści publiczność stanowią przeważnie kobiety. Bądźmy szczerymi i przyznajmy, że szerokie koła tychże czytelniczek nie oceniają u nas jeszcze takiej powieści, gdzie nie chodzi przede wszystkim o to, czy Numa pójdzie za Pompiliusza, czy które z kochanków się nie otruje, nie umrze z miłości na suchoty, lub gdzie nie będzie mowy o zdradzie jakiegokolwiek bądź rodzaju, intrydze, zbrodni itp. Są to jeszcze przywyknienia starej szkoły, a gust ten, nader silnie rozwinięty, podtrzymują dzielnie mniej może oryginalne powieści, ile cały potop tłumaczeń, którymi wszystkie wydawnictwa pasą publiczność aż do niestrawności. [...]
   Pisarz "nowej szkoły", do której Prus stanowczo należy, jeśli mianowicie nie goni za hałasem i efektem, zdobywa sobie z trudem uznanie i rozgłos. Większą część, prawie wszystkie jego utwory, może czytać bez sromu dziecko, ba! nawet w największym puryzmie trzymany podlotek żadnej z nich pod poduszką przed mamą lub guwernantką chować nic potrzebuje. [...]
   Zadziwiającym jest dar jego głębokiego wnikania w naturę dziecięcą. Osobna jakaś służy mu do tego metoda, w której jednak główną rolę gra intuicja. Prus rozpoczął poważniejszą swą działalność nowelisty od studiów z tego świata. Było to mniej więcej przed laty dziesięciu. Wtedy to powstały "Sieroca dola", "Anielka", "Grzechy dzieciństwa"; może najwdzięczniejsza z nich "Przygoda Stasia", piękna nie tylko sama przez się, ale najlepiej a dosadnio tę właśnie specjalność Prusa charakteryzująca. [...]
   To jest Prusa genre (3), czyli właściwie pewna część składowa jego obserwacyjnego umysłu refleksyjnej i badawczej po swojemu natury. Jest to organizacja podobna zapewne do tej, która przeszła do przekonania, że zanim wszechświat zmierzyć będziem umieli, należy starać się o badanie systemu atomów, z których on się składa.
   [...] Ma Prus tę właściwość, że jeżeli obok głównych figur grupuje pobieżnie inne mniej ważne postacie, to zaledwie ich dotknie, już każda z nich nabiera wypukłości. Jakiś łobuz znad Wisły wyskakuje nagle z dna obrazu... na chwilkę, mówi kilka słów i oto już go mamy . Spotka się z, śmieciarką - oho ! tylko siąść i narysować oboje... Nigdy nie powie słowa za wiele, do frazesu się nie ucieknie..., a zdarza się tu tym, którzy w środku "tworzenia", tracąc z oczu postać (bo zresztą nigdy jej dobrze przed oczyma nie mieli), łatają rzecz frazesem, ba! nawet morałem! To nie sztuka. Morał, jeśli już ma być, refleksją subiektywną, jeśli jej trzeba, niech sobie wyciąga czytelnik sam, ile mu się podoba, ale powieściopisarz niech rozprawia jak najmniej, a niech za niego mówią ci, którym dal życie w swej powieści.
   Boże! jakże u nas pod tym względem kwitnie gadulstwo. [...] Zdarza się to w powieściach i nie w powieściach. Czytasz lub patrzysz na rzecz w książce albo w teatrze i dziwisz się, że podobne głupstwo spłodzić, wydrukować lub wystawić było można. Nie ma sensu, ładu ni składu. Ludzie kołaczą się błędnie, żaden z nich nie żyje naprawdę; nic się nie zawiązuje, nie dzieje i nie kończy. Wtem słychać okrutne brawo. Dlaczego? Bo ktoś powstał i wielkim głosem wykrzyknął np. "Tak nakazuje szczęście i dobro kraju!" Albo: "Obowiązek obywatelski! ... " Jakie dobro kraju? - zapytujesz, jaki obywatelski obowiązek? Ni przypiąć tego, ni przyłatać. Ale frazes zrobił już swoje i czytelnik lub publiczność wzięci zostali na lep pustego komunału, licho nawet fabrykowanego.[...]
   Z potęgą taką nierówna dotąd walka, nawet w beletrystyce. Tej miary pisarzy co Prus, którzy go nienawidzą, jeszcze bardzo niewielu, a tylko oni wyrugować go z tej sfery, choćby w części, są zdolni. Publiczność znarowiona nie tak prędko nauczy się odróżniać, co prawdziwy brylant, choćby niezbyt kunsztownie szlifowany, a co szkło czeskie lub inna pociejowska tandeta. [...]
   W "Omyłce" pięknym jest ów ciągły półton, w którym treść pozostaje - nie z własnej woli autora - a przez który to półton widzimy jednak doskonale, o co chodzi, co się dzieje, choć nigdy nam tego autor z imienia i nazwiska nic powiada. Są jakieś niespokojne czasy, jakieś wielkie obawy i nadzieje zarazem, przygotowania i niebezpieczeństwo, potem bitwy i ranni, i porażka, i wielki smutek - a przez ten półton rzecz jeszcze wydaje się piękniejszą, kontury jej zlewają się z niebem i z ziemią, ale my je przecież od początku do końca widzimy tak samo i wyraźnie jak na dłoni. I jeszcze jedno. Cała historia, magiczna w gruncie, a nawet głęboko tendencyjna, zacieśniana została w opowiadaniu małego chłopca Antosia, który choć dziś już dorósł, a ma obecnie najmniej trzydzieści jeden lat, jeżeli wówczas, kiedy się to działo, miał siedem, opowiada jednak o ludziach i wypadkach ówczesnych w ten sposób, w jaki mu się to wszystko w dziecinnym umyśle i niedojrzałym sądzie przedstawiało. Jest to rodzaj pomniejszającego szkła, które autor czytelnikom przed oczyma trzyma; albo jest to lornetka odwrócona do widza grubym końcem, przez który przedmioty wydają się mniejsze i dalsze, ale rzecz nabiera jakiegoś oryginalnego wdzięku. [...]
   A to wszystko pisał autor dla "kraju". Mądrej głowie dość dwie słowie. Ów szpieg - to obraz poniewieranego a zapoznanego rozsądku, rozwagi, zdrowej rady i człowieka trzeźwo na rzecz patrzącego. Stary Dobrzański wraz z innymi - to typ szowinisty, który liczy na Francuza i zamki buduje na lodzie. A kwintesencja? Zginął człowiek zapoznany jako męczennik zdrowego rozsądku, ale z popiołów jego powstaną następcy ... Śliczna powieść... cudowne w niej typy, każdy inny, każdy wypukły i prawdziwy, jakby rzeźbiony, rzec można, mistrzowski w swej prostocie, bez frazesów, bez kazań i morałów. Myśl przewodnią zrozumie każdy, chuć autor subiektywnie nigdy jej nic wypowiada.
   A jak przystosowane do tendencji pisma, dla którego prze znaczone... Może aż nadto zręcznie, choć podobno owe zbyt wyraźne podkreślenie myśli przewodniej stało się bez woli autora. Jednakże myśl była i, co więcej (a co zdarza się tak rzadko), tendencja nie osłabiła rzeczy samej, nie stała się sprężynką nakręcającą automatycznie myśli i fiesta osób działających, którzy pozostali żywymi z ciała, krwi i kości. Tak rzadko się to zdarza w tendencyjnych powieściach... tak bardzo rzadko.
   A tendencja sama, czy prawdziwa, czy obecnie jeszcze na czasie? To inna kwestia. Jak na dziś, zapewne spóźniona trochę. Wygląda jak ironia.
   Rozsądniejszym, wiele rozsądniejszym od owego spotwarzonego staruszka, żadna się krzywda nie dzieje. Przeciwnie, zdrowi są, dobrze im się dzieje, mają okrągły żołądek i buzie rumiane.

"Słowo" 1887 nr 49, 51, 54, 54

PRZYPISY:
Adam Breza ( 1850-1936), pseud. Adam Goraj - literat i publicysta, współpracownik pism warszawskich, "Kuriera Warszawskiego", "Słowa" i "Wieku",
(1) Francois Coppee ( 1842-1907) - poeta i dramaturg francuski, początkowo, pozostawał pod wpływem parnasizmu, następnie piewca życia codziennego.
(2) Minorum gentium (łac.) - o mniejszym znaczeniu.
(3) Genre (franc.) - rodzaj, styl.
(0 głosów)