Napisane przez  AP
10
Sty
2008

Szuflada pełnaskarbów

Najdłuższa wędrówka do domu, do ojczyzny, zakończyła się dla mojej rodziny w Wigilię Bożego Narodzenia 1946 roku. Znaleźliśmy dach nad głową i mogliśmy już snuć plany i marzyć po polsku.

Nasza repatriacja rozpoczęła się dziewiątego listopada 1946 roku. Opuszczając niemiecki obóz w Augsburgu mama miała trzydzieści siedem lat, tata czterdzieści siedem, Stefan osiemnaście, Józef szesnaście, Krystyna trzynaście, Aleksandra dziesięć, Helunia dwa i ja siedem.
Podstawiono wagony deportacyjne. Zajęliśmy wagon wspólnie z innymi rodzinami. Mijaliśmy miasteczka i wsie. Od czasu do czasu pociąg się zatrzymywał i załadowywano nowe osoby i ich skąpy dobytek. Znów słychać było lament i rozpaczliwe wołania rozdzielanych rodzin. Potem dalsza podróż, postoje, prowizoryczne mycie się przy jakiejś pompie, nabieranie czystej wody i znów odjazd.

Bywały też dłuższe postoje, robiono wówczas przegląd wagonów i sprawdzano dokumenty. Zapasy żywności szczuplały, coraz bardziej dokuczał nam głód i tęskniliśmy za talerzem ciepłej zupy. Przeszliśmy wreszcie przez Punkt Odbiorczy w Dziedzicach. Rodzice otrzymali przepustkę z pieczątką "Rzeczpospolita Polska Ministerstwo Administracyjne i Państwowy Urząd Repatriacyjny" oraz pięćset złotych zapomogi i unrowską paczkę. Wstąpiła w nas nadzieja, że tu na nas czekają i że będzie lepiej. Otrzymaliśmy skierowanie do Jarocina w województwie poznańskim. Zima jednak stawała się coraz tęższa, a my ciągle przechodziliśmy tylko przez punkty etapowe PUR. W końcu poinformowano nas, że miejscem naszego przeznaczenia w nowej Polsce są Zachodnie Ziemie Odzyskane.

W przeciwnych kierunkach
Pamiętam smutny epizod z tej tułaczki. Było zimno, wagony nieocieplane były główną przyczyną przeziębień. Byliśmy jedyną rodziną w całym pociągu, która miała pierzyny. Jedną mama ciągle pożyczała jakiemuś choremu dziecku. W związku z tym mężczyźni wpadli na pomysł, żeby ogrzać chociaż jeden wagon dla matek z dziećmi. W kolejnym punkcie etapowym zdobyli "kozę", drzewa nazbierali w lesie i do jednego wagonu, w którym rozpalono piec, sprowadziły się kobiety z małymi dziećmi. Mężczyźni i młodzież zostali na starym miejscu, pilnując dobytku. Pociąg ruszył w nieznane. Zgromadzone przy źródle ciepła kobiety i dzieci zmorzył sen. Jakież było nasze zdziwienie, gdy o wschodzie słońca na stacji kolejowej do wagonu wpadli z hałasem nasi ojcowie. Każdy z nich nawoływał i odszukiwał swoją żonę. Nagłym, naturalnym czułościom rodziców dziwiły się rozbudzone tymczasem dzieci. Dopiero po chwili mężczyźni wyjaśnili, że nocą podzielono wagony pociągu i jechaliśmy w przeciwnych kierunkach. Nasz wagon został doczepiony do innej lokomotywy i do innego składu pociągu. Wszyscy dorośli całą noc rozpaczliwie zabiegali o ponowne połączenie oddzielonego wagonu z kobietami i dziećmi. Udało się to dzięki wyrozumiałemu zawiadowcy stacji. Potem już zawsze jechaliśmy razem i nikt nie chciał słyszeć o żadnych usprawnieniach. Grzały nas dalej tylko pierzyny.

List pisany ołówkiem
Rozpacz rodziców stawała się jednak coraz większa. Coraz częściej słyszałam rozmowy, w których ojciec żałował swojej decyzji. Zbliżało się Boże Narodzenie, a my zawiedzeni przebywamy ciągle w wagonach deportacyjnych. To wtedy podsłuchałam dramatyczną dyskusję rodziców, o czym napisać do księdza, z którym rozstali się w obozie w Burghausen. Napiszą oczywiście ołówkiem, bo jest źle, zimno, nikt tu na nas nie czeka i nikt nas nie potrzebuje. Okazuje się, że gdyby było dobrze, rodzice byli umówieni na pisanie listu atramentem. Któregoś wreszcie dnia pociąg zatrzymał się w Stargardzie Szczecińskim. Podano informację, że możemy tu zostać. Niektórzy zaczęli opuszczać wagony, inni się wahali. Rodzice, przerażeni jednym wielkim gruzowiskiem, postanowili jechać dalej.

Przystanek Choszczno
Następnym miejscem postoju z możliwością pozostania było Choszczno. Wyglądamy wszyscy, stoi przynajmniej dworzec, a więc jest się gdzie zatrzymać, może nawet przenocować. Zostajemy, a z nami nieliczna grupa. Zastanawiamy się, co z nami dalej, bowiem mróz ostry szczypie i przecież to już Święta Bożego Narodzenia. Zostajemy z mamą na dworcu, a tata i bracia idą na rekonesans. Po dłuższym czasie wracają z dobrymi informacjami: znaleźli człowieka, który ma wóz drabiniasty i konie. Obiecuje, że pomoże nam znaleźć jakieś wolne poniemieckie mieszkanie. Znowu wyciągamy pierzyny, lokujemy się wszyscy na wozie i wyruszamy w zimowy wieczór szukać schronienia. Mijamy zburzone Choszczno przykryte białym śniegiem. Jedziemy drogą przed siebie, mijamy oszroniony las. Za lasem widać rozległe pola i wśród pagórków wyłania się przed nami śliczne miasteczko. Z daleka widać trzy jeziora, między nimi domy, ale nie wszystkie zburzone, na środku strzelista wieża i kościół, pokryty czerwoną dachówką.

Wreszcie pod dachem
Dojeżdżamy o zmroku, tuż przy rynku świeci się światło w dwóch oknach na parterze. Pukamy, otwiera nam kobieta z córką. Pytamy, czy mogłaby nas przenocować. - Tak, nad nami jest wolne mieszkanie, niedawno opuszczone przez Niemców. Możecie wejść.
Jesteśmy zmarznięci, ale radość rozgrzewa nasze serca. Przenosimy pierzyny i nasz skąpy dobytek na górę. Woźnica z ulgą nas tu pozostawia. Dziękujemy mu i życzymy sobie wzajemnie wesołych świąt. Tata pali w piecu, małe mieszkanko szybko się ogrzewa, jest Wigilia. Łamiemy się chlebem, stojąc na środku pokoju. Potem wolno nam się rozejrzeć po mieszkaniu.

Absolutnie fantastyczna szuflada
Zachodzę do kuchni, widzę stół, wyciągam szufladę, a tam... niezliczona ilość ciekawych przedmiotów. Najpierw oglądam, a następnie biorę po kolei do ręki linijkę, gumkę, ołówek, a nawet temperówkę, jakieś pudełeczka o niewiadomym przeznaczeniu, w jednym z nich pinezki... Boże znalazłam tyle niezwykłych i wspaniałych rzeczy, a przy tym w takim porządku! Spędziłam Chwile przy tej szufladzie kuchennej cały wieczór wigilijny 1946 roku.
Zderzyłam się z nowym światem, który mnie zachwycił. Dotychczas widziałam tylko ciężkie przedmioty: grabie, łopatę, miotłę, nahajkę, pistolet... a najmilszą i jedyną zabawką mojego dzieciństwa była lalka z zielonej butelki. Zafascynowana odkryciem, tkwiłam przy tej szufladzie siedząc na jakimś wysokim stołku, wymachując nogami, aż wyrwał mnie z zamyślenia głos mojej siostry Krysi:
- Anusia, a co ty tu sama robisz?
- Absolutnie, absolutnie nic! - odrzekłam. Stojący za nią brat Józiu zawyrokował:
- Znowu w podróży załapała jakieś nowe słówko!
- Ale polskie! - obronił mnie tata i zgarnął wszystkich do pokoju.

Nowe życie po polsku
Posiadaliśmy szczęśliwi wokół rodziców i odbyła się pierwsza rodzinna narada w ojczyźnie. Zaczęliśmy marzyć po polsku, a nawet cieszyć się, że wyjechało nas z Małyńska siedmioro, a z wojny wróciło ośmioro. Snuliśmy plany na przyszłość. Tato jako pierwszy orzekł, że od jutra będzie szukał większego i lepszego mieszkania. Bracia stwierdzili, że skombinują na złomowisku jakiś rower i pojadą szukać Zosi Chełminiak z mężem - bratanicy ojca, z którymi rozdzielono nas po drodze z Niemiec. Dziewczynki pójdą do polskiej szkoły - orzekła mama trzymająca na ręku Helunię i zaintonowała kolędę Wśród nocnej ciszy...

Anna Poniatowska
(0 głosów)